W tym czasie ceny baryłki ropy WTI i Brent podrożały o ok 15%, odpowiednio do 51.5 i 57 USD. W pływ na to miały doniesienia o kolejnym spadku liczby czynnych platform wiertniczych w Ameryce Północnej oraz rozpoczęciu strajków pracowniczych w dziewięciu rafineriach w USA.

W tygodniu zakończonym 30 stycznia w USA zamknięto 94 platformy (do 1223), a w Kanadzie 11 - to największy tygodniowy spadek czynnych platform wiertniczych od 1987 roku. Dodatkowo strajki w rafineriach, które łącznie odpowiadają za ok. 10% produkcji w USA, oznaczają największą od 25 lat przerwę w pracy w tym sektorze.

W ostatnich miesiącach najważniejsze kraje należące do OPEC wielokrotnie mówiły, że nie zamierzają ograniczać produkcji by zrównoważyć światową podaż z popytem na surowiec. Otwarcie sugerowały również, że ta odpowiedzialność spoczywa na Stanach Zjednoczonych. Dlatego też stało się jasne, że ropa przestanie taniec w momencie, gdy pojawią się informacje o spadku produkcji w USA. Co prawda na razie nie ma żadnych wiarygodnych danych o faktycznym spadku produkcji, jednak informacje z ostatnich kilku dni zdają się do tego prowadzić, a co za tym idzie rynek już dyskontuje taki scenariusz powodując wzrosty notowań surowca. O tym jednak, czy zwyżki cen ropy utrzymają się w dłuższym terminie, zadecydować powinny oficjalne dane z USA. Jeżeli okaże się, że faktycznie Stany Zjednoczone zmniejszają produkcję, ceny ropy powinny szybko przekroczyć 60 dolarów za baryłkę.

 

Szymon Zajkowski