Od kilku lat w mediach promujących aktywne inwestowanie - w tym oczywiście także na łamach naszej gazety - czytamy, że rosnąca liczba debiutów giełdowych powoduje znaczny wzrost popularności kredytów na zakup akcji.
Już kilka lat temu pojawiały się apele wzywające inwestorów do rozsądku. Bo giełda, którą przecież tak lubimy, nie jest samonapędzającym się perpetuum mobile. Jest ona - czy ktoś tego chce, czy nie - ryzykownym miejscem. A zagrożenie przysłowiowego Kowalskiego zwiększa się tam dla niego prawie wprost proporcjonalnie do wielkości zaciągniętego kredytu. Bo ten - o czym w euforii hossy nie wolno zapominać - nie jest niczyją dobroczynną działalnością. To też biznes. Tyle że prostszy od inwestowania w akcje debiutujących spółek, bo zyskowny już na starcie. Dlatego udzielający kredytów kuszą i nęcą, nęcą i kuszą... Mamią, obiecują, zachęcają.
Druga strona, czyli potencjalni biorcy owych łatwych pieniędzy (w przypadku lewarów możliwość ogromnej kasy, którą inwestujemy, może nawet przerazić) muszą jednak wybić się na samodzielność i poświęcić chwilę na myślenie. Decydując się na lewarowanie, musimy zdawać sobie sprawę z tego, że im jest ono wyższe, tym i nasze ryzyko większe. Podobnie jak zwiększa się ono, gdy mamy do czynienia z dużą redukcją podczas zapisów na akcje. A gigantyczne redukcje spowodowane są w dużej mierze... lewarowaniem. I tym sposobem to radosne koło się zamyka. Dlatego łatwo zagubić się wśród tych inwestorskich ścieżek i wymarzony zysk bezsensownie zamienić w bolesną stratę. Jest na to jakaś rada? Tak, zdrowy rozsądek.