W październiku 1929 r. Fisher ocenił, że „ceny akcji osiągnęły trwale wysoki poziom". Zastrzegł, że niewielkie korekty mogą się zdarzać, ale z pewnością nie poważne załamania. Nie wyssał tej prognozy z palca. Jako propagator zdrowego trybu życia sądził, że obowiązująca wówczas w USA prohibicja sprzyjała wydajności pracowników. To zaś przekładało się na wzrost zysków spółek, który uzasadniać miał hossę z „szalonych lat 20." (ang. Roaring Twenties). Niestety, rzeczywistość nie chciała do tej wizji pasować. Jeszcze w tym samym miesiącu na Wall Street rozpoczął się najbardziej dramatyczny krach w historii. Sam Fisher, który nie bał się stosować sporej dźwigni finansowej, stracił cały majątek i na stare lata zamieszkał u siostry.
Wszystkich rozliczyć się nie da
Po tym incydencie Fisher pozostał wpływowym ekonomistą. Wniósł m.in. istotny wkład w teorię cyklu koniunkturalnego. Być może dlatego jego historia niczego innych prognostów nie nauczyła. Jakiś czas temu portale finansowe obiegł wykres indeksu S&P 500 z pierwszych dwóch lat obecnej hossy (2009–2010), na który bloger Nadeem Walayat naniósł wypowiedzi Nouriela Roubiniego. Ekonomista ten zyskał rozgłos jako prorok kryzysu finansowego, ale jego późniejsze giełdowe przewidywania można było z powodzeniem stosować jako wskaźnik kontrariański: gdy mówił, że akcje będą taniały, to zazwyczaj drożały.
Wpadki celebrytów, których gubi skłonność do komentowania każdej sprawy, o jaką się ich pyta, nie są oczywiście dowodem na to, że „jedyną rolą rynkowych prognostów jest poprawianie reputacji wróżbiarzy", jak stwierdził niegdyś Warren Buffett. Żeby sprawdzić, czy rzeczywiście progności częściej się mylą, niż mają rację, należałoby rozliczyć z celności wskazań każdego z nich z osobna, co ze względu na ich liczbę jest raczej niemożliwe. Zarazem jednak sam fakt, że analitycy nie muszą zanadto przejmować się jakością swoich przepowiedni, jest dostatecznym powodem, aby traktować je sceptycznie.
Tym, co da się stwierdzić z całą pewnością, jest niska wartość prognoz konsensualnych. Ankietowani przez agencję Bloomberga analitycy w styczniu wskazywali, że indeks S&P 500 zakończy 2013 r. na poziomie 1560 pkt, czyli o 9,3 proc. wyżej niż w 2012 r. Do końca roku został jeszcze miesiąc – historycznie rzecz biorąc, najlepszy dla inwestorów – ale obecnie zanosi się na to, że prognoza nie okaże się trafiona: S&P 500 oscyluje wokół 1800 pkt. To wyraźnie więcej, niż analitycy zakładali w swoich skorygowanych prognozach z połowy roku i z początku bieżącego kwartału. Te ostatnie sugerowały, że indeks zakończy rok na poziomie 1700 pkt.
Podręcznikowe błędy
Trzeba przyznać, że ten rok jest na światowych giełdach dość wyjątkowy. Ale medianowe prognozy analityków były równie chybione w latach poprzednich (górny wykres na str. 9). W ostatnich dziewięciu latach mediana różnic, między wartością S&P 500 na koniec roku a dotyczącą jej średnią prognozą z początku roku, wynosiła 5,6 proc. Mówiąc inaczej, statystycznie rzecz biorąc, ankietowani przez Bloomberga analitycy wskazywali, że S&P 500 będzie za rok o około 6 proc. wyżej lub niżej, niż był faktycznie. Co ciekawe, jeszcze większy błąd popełniali w prognozach z połowy roku: 8,7 proc. Kwartał przed końcem roku mylili się o 5,2 proc. Biorąc pod uwagę to, że w ostatnich 20 latach S&P 500 w ciągu roku zmieniał się średnio o 13,5 proc. (w górę lub w dół), nie są to niewielkie pomyłki. Przy tym analitycy byli zwykle zbyt ostrożni w latach wzrostów na Wall Street i zanadto optymistyczni w latach spadków. Wygląda więc na to, że rynkowy konsensus, jak określa się w żargonie średnie prognozy, także można uważać za wskaźnik kontrariański.
Jeszcze bardziej chybione były w ostatnich latach prognozy dla rynku złota. Według konsensusu z początku roku uncja tego kruszcu miała na koniec 2013 r. kosztować 1880 USD. Obecnie kosztuje 1245 USD. Od początku 2007 r. mediana różnic między ceną złota na koniec roku a medianą prognoz z początku roku wynosiła 22 proc. Tymczasem statystycznie cena złota zmieniała się w ciągu roku o 18 proc.