Rząd w Rejkiawiku wprowadził ograniczenia wymienialności swojej waluty po tym, jak splajtowały trzy największe islandzkie banki. Doprowadziło to do masowego odpływu kapitału z wyspy, załamania kursu korony islandzkiej i w efekcie skoku inflacji. Skutkiem był wzrost kosztów obsługi długów Islandczyków, które zwykle miały oprocentowanie powiązane z inflacją lub były denominowane w obcych walutach.

Ograniczenia w przepływie kapitału miały obowiązywać przez pół roku, ale okazały się dużo trwalsze, niż ktokolwiek przypuszczał. Zapewniły Islandii stabilność, która umożliwiła ożywienie w tamtejszej gospodarce, która rośnie nieprzerwanie od 2011 r. W 2015 r., według prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego, urośnie o 3,5 proc.

Utrzymywanie barier jest jednak kosztowne. Uwięziony na wyspie zagraniczny kapitał – około 1200 mld koron (33,5 mld zł) – siłą rzeczy musi być inwestowany w lokalne aktywa, wyboru nie mają też lokalni inwestorzy. To doprowadziło to znaczącego wzrostu cen nieruchomości. Jednocześnie załamała się wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych na wyspie. – Jest jasne, że nie możemy dłużej czekać – powiedział premier Islandii Sigmundur David Gunnlaugsson, przedstawiając plan wygaszenia ograniczeń.

Jest on jednak kontrowersyjny, co w ocenie części komentatorów może opóźniać jego wdrożenie. Plan zakłada, że wierzyciele upadłych banków i innych islandzkich instytucji zostaną obłożeni 39-proc. podatkiem od aktywów, jeśli do końca roku nie zgodzą się na takie warunki wycofania kapitału, aby nie zagroziło to stabilności finansowej wyspy. Oba scenariusze będą oznaczały dla nich podobne straty, część z nich może więc wystąpić na drogę sądową przeciwko rządowi w Rejkiawiku.