Po przeszło 45-proc. zwyżce S&P 500 od marcowego dołka niedźwiedzie przypomniały o sobie, spychając indeks o przeszło 8 proc. na przestrzeni zaledwie kilku sesji. Widać, że zmienność nie umarła mimo pokaźnego odbicia od czasu „koronakrachu". Argumentem byków pozostaje bezprecedensowa skala stymulacji monetarnej i fiskalnej, w tym potężny wzrost sumy bilansowej Fedu. Amerykański bank centralny wydaje się zdeterminowany, by ratować rynki przed wstrząsami i przekracza kolejne granice (w ostatnich dniach ogłosił skup obligacji korporacyjnych pojedynczych emitentów, a już nie tylko funduszy ETF). Jednak interwencja zdaje się mieć efekty uboczne. Wyceny amerykańskich akcji znów budzić mogą uzasadnione obawy. Notowania odreagowały dużo gwałtowniej niż prognozy zysków spółek, które dopiero stabilizują się po załamaniu. Wskaźnik ceny do prognozowanych zysków w przypadku S&P 500 to ciągle ponad 20 i pod tym względem sytuacja przypominać może końcówkę hossy z przełomu wieków. Według czerwcowego globalnego sondażu Bank of America rekordowe 78 proc. zarządzających funduszami uważa, że akcje na świecie (czyli głównie w USA) są drogie. A trzeba przyznać, że akurat w tym względzie tzw. konsensus zarządzających był historycznie dość trafny. Reasumując, po żywiołowym odreagowaniu krachu zmienność powróciła. Rynki szukają punktu równowagi między potężną stymulacją monetarno-fiskalną, a niepewnością w gospodarce i wysokimi wycenami akcji na Wall Street. ¶