Namiętność jest dobra. Bardzo dobra

Gordon Gekko powiedział w „Wall Street”, że chciwość jest dobra. „Greed is good”. Tak to się najczęściej cytuje. W rzeczywistości – filmowej – brzmiało to: „Chciwość – w braku lepszego słowa – jest dobra”. Tak samo jest z namiętnością. Namiętność – w braku lepszego słowa – pozwala nam się zorientować co do tego, o co chodzi w grach na rynku finansowym.

Publikacja: 25.03.2024 06:00

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościo

Ludwik Sobolewski były prezes GPW i BVB, adwokat, autor książek i publikacji w mediach społecznościowych, partner w Qualia AdVisory

Foto: materiały prasowe

Wcześniej jednak o cierpliwości. Ta cecha niezmiernie się w biznesie przydaje, także tym finansowym. Jest nawet motorem zmiany. Niedawny przykład to wydana przez amerykańską Komisję Papierów Wartościowych zgoda na to, by instytucje finansowe tworzyły takie produkty jak ETF-y oparte na bitcoinie. Dojście do tego punktu, w którym uznano istnienie kryptowaluty jako aktywa mogącego być podstawą emisji klasycznych instrumentów finansowych, zajęło dekadę. Wszystko płynie i niepodobna wstąpić dwa razy do tej samej rzeki; najwyżej czasem trzeba trochę poczekać lub powiosłować. Ta akurat zmiana jest jak połączenie dwóch rzek, jednej wielkiej i drugiej mniejszej. Czy kilkanaście lat temu kojarzyliśmy takie ikoniczne nazwy tradycyjnych finansów, jak BlackRock, Fidelity czy Franklin Templeton, z jakimikolwiek aktywami świata nieoficjalnego, nieledwie podziemnego? Dzisiaj samo określenie „kryptowaluta” wydaje się nieadekwatne, jakby używane siłą bezwładności. Co to za kryptoświat, który jest już całkowicie na jego powierzchni? Z tego punktu widzenia mówienie o rynkach kryptoaktywów, i to we flagowej regulacji unijnej, trąci anachronizmem, a może krótkowzrocznością. Tak samo jak kilka lat temu wiadomo już było, że te nowe instrumenty, wtedy jeszcze cokolwiek rebelianckie, przetrwają, tak teraz nie ma wątpliwości, że połączą się z mainstreamem rynków inwestycyjnych.

Konsekwencje tego stanu rzeczy są i takie, że jedna rzeka miesza się z wodami drugiej. Cena bitcoina wspięła się na wyżyny, by kilka dni później spaść dość gwałtownie, wprawdzie nie z hukiem, ale jednak. Przyczyna? „Financial Times” sądzi, że stało się tak wskutek wycofania dużych pieniędzy przez inwestorów z Grayscale, jednego z większych funduszy działających w branży, i jednego z emitentów wspomnianych ETF-ów. Czyli z poziomu około 73 tys. USD cena spadła do niewiele ponad 60 tys., z tym że kiedy piszę ten felieton, wspięła się znowu do przyzwoitych, w świetle niedawnego rekordu, 66 tysięcy.

To jest zagadnienie fascynujące i z pewnością domagające się jakiegoś wyjaśnienia. W tej historii jest bowiem jasne to, że za bitcoinem nie stoją żadne aktywa, żadna baza wartości, w oparciu o którą można by szacować wartość transakcyjną. Albo przynajmniej móc porównać jedno z drugim. Jest to krańcowo inny paradygmat, niż ten obowiązujący w obrocie „normalnymi” instrumentami finansowymi, gdzie zawsze jest jakaś referencja do czegoś dającego się wycenić. Zresztą potrzeba złapania tej wartości istnieje od dawna również w świecie krypto. To przecież stąd wzięły się konstrukty takie, jak tokeny powiązane z walutami fiducjarnymi, które są de facto pieniądzem elektronicznym, czy powiązane z innymi rodzajami aktywów „rzeczywistego świata”. Ale bitcoin nie jest ani stablecoinem ani nie jest związany z żadnym aktywem świata rzeczywistego (jeśli nie liczyć wolumenu energii zużywanej na jego wykopywania...). Skąd zatem się bierze jego globalna kariera i powodzenie? Musi to chodzić o coś, co tkwi w człowieku, w jego pasjach, skłonnościach, zamiłowaniach, potrzebie nieracjonalności. Nazywam to w braku lepszego słowa namiętnością.

Nie jest to określenie doskonałe, bo według internetowej definicji namiętności, polega ona między innymi na utracie intelektualnej kontroli nad sobą. Co prawdopodobnie zaczerpnięte jest z opisu tego, co dzieje się między ludźmi, jak między kobietą a mężczyzną (nie wspominając, chwilowo w braku wyraźnej potrzeby, o innych konfiguracjach). Tymczasem spekulujący bitocoinem i tysiącami innych kryptowalut nie tracą kontroli intelektualnej, w tym sensie, że przecież wiedzą dokładnie, co i w jakim celu robią. W sumie jest to może nawet bardziej sterowane przez racjonalność niż nieracjonalność: skoro wszyscy jadą na tym samym wózku, czasem ktoś z niego wyskoczy, ale to nie narusza istoty zjawiska, i to pomimo że ten wózek lewituje w oderwaniu od jakichkolwiek torów, szyn czy namacalnej jezdni, to dlaczego mielibyśmy uważać, że coś ten wózek kiedyś zatrzyma?

Co innego jednak tolerować dane zjawisko, uznawać jego istnienie, a nawet się nim interesować, a co innego budować wokół niego całą subkulturę, stającą się z czasem częścią kultury głównego nurtu, a nie żadną tam niszą. To właśnie dzieje się teraz z kryptoaktywami, i do tego potrzebna jest, hmm, namiętność. Bez niej w ogóle mało ciekawych rzeczy powstaje.

Bo jak jest namiętność, to jest zabawa. I w tym kryje się konkretna wskazówka inwestycyjna. Nie zawsze tam, gdzie ta emocja jest tworzywem biznesu, istnieje piękna perspektywa zysków dla inwestora, ale często tak właśnie jest. Na przykład w spółkach produkujących gry. Generalnie w branży rozrywki, choć tu już trzeba uważać, bo na przykład inwestycja w kluby piłkarskie notowane na giełdach będzie z reguły wymagać wielkiej cierpliwości. Łatwo zrozumieć, dlaczego, obserwując mecz Polski z Estonią. Owszem, pięć bramek strzeliliśmy. Tylko że tam nie było ani finezji, ani polotu, ani nieszablonowości, ani niczego co kojarzy mi się z futbolem na wysokim poziomie. Jeśli akurat we wtorek zagramy wielki, jak na adekwatne do nas proporcje, mecz, a Walia słabiutki, to pojedziemy na Euro. W innym wypadku żal będzie na to patrzeć. I nie wierzę, by publiczność na Stadionie Narodowym była pod wpływem namiętności. Raczej pod wpływem pewnych obyczajów towarzyskich czy chęci przeżycia rozrywki. A doznawanie rozrywki to uczucie znacznie płytsze niż doznawanie namiętności.

I dlatego też, już na koniec i zupełnie na serio mówiąc, uważam, że lepsze czasy dla polskiego rynku kapitałowego nadejdą wtedy, gdy pojawią się na nim w większej liczbie inwestorzy indywidualni. Spodziewam się bowiem po nich głębszych emocji, niż po kibicach na Narodowym. A to one pchają wszystko do przodu. Do spółki z cierpliwością. Trudna to spółka, ale perspektywiczna.

Felietony
Tantiemy – sztuka zarabiania na cudzej kreatywności
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Felietony
Najgorętsza dekada od wojny
Felietony
Ślimacze tempo transpozycji
Felietony
Deregulacja? To nie takie proste
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku
Felietony
Omnibus – zamrażanie czasu
Felietony
Fundusze mogą rozwiązać dylematy inwestorów