Wcześniej jednak o cierpliwości. Ta cecha niezmiernie się w biznesie przydaje, także tym finansowym. Jest nawet motorem zmiany. Niedawny przykład to wydana przez amerykańską Komisję Papierów Wartościowych zgoda na to, by instytucje finansowe tworzyły takie produkty jak ETF-y oparte na bitcoinie. Dojście do tego punktu, w którym uznano istnienie kryptowaluty jako aktywa mogącego być podstawą emisji klasycznych instrumentów finansowych, zajęło dekadę. Wszystko płynie i niepodobna wstąpić dwa razy do tej samej rzeki; najwyżej czasem trzeba trochę poczekać lub powiosłować. Ta akurat zmiana jest jak połączenie dwóch rzek, jednej wielkiej i drugiej mniejszej. Czy kilkanaście lat temu kojarzyliśmy takie ikoniczne nazwy tradycyjnych finansów, jak BlackRock, Fidelity czy Franklin Templeton, z jakimikolwiek aktywami świata nieoficjalnego, nieledwie podziemnego? Dzisiaj samo określenie „kryptowaluta” wydaje się nieadekwatne, jakby używane siłą bezwładności. Co to za kryptoświat, który jest już całkowicie na jego powierzchni? Z tego punktu widzenia mówienie o rynkach kryptoaktywów, i to we flagowej regulacji unijnej, trąci anachronizmem, a może krótkowzrocznością. Tak samo jak kilka lat temu wiadomo już było, że te nowe instrumenty, wtedy jeszcze cokolwiek rebelianckie, przetrwają, tak teraz nie ma wątpliwości, że połączą się z mainstreamem rynków inwestycyjnych.
Konsekwencje tego stanu rzeczy są i takie, że jedna rzeka miesza się z wodami drugiej. Cena bitcoina wspięła się na wyżyny, by kilka dni później spaść dość gwałtownie, wprawdzie nie z hukiem, ale jednak. Przyczyna? „Financial Times” sądzi, że stało się tak wskutek wycofania dużych pieniędzy przez inwestorów z Grayscale, jednego z większych funduszy działających w branży, i jednego z emitentów wspomnianych ETF-ów. Czyli z poziomu około 73 tys. USD cena spadła do niewiele ponad 60 tys., z tym że kiedy piszę ten felieton, wspięła się znowu do przyzwoitych, w świetle niedawnego rekordu, 66 tysięcy.
To jest zagadnienie fascynujące i z pewnością domagające się jakiegoś wyjaśnienia. W tej historii jest bowiem jasne to, że za bitcoinem nie stoją żadne aktywa, żadna baza wartości, w oparciu o którą można by szacować wartość transakcyjną. Albo przynajmniej móc porównać jedno z drugim. Jest to krańcowo inny paradygmat, niż ten obowiązujący w obrocie „normalnymi” instrumentami finansowymi, gdzie zawsze jest jakaś referencja do czegoś dającego się wycenić. Zresztą potrzeba złapania tej wartości istnieje od dawna również w świecie krypto. To przecież stąd wzięły się konstrukty takie, jak tokeny powiązane z walutami fiducjarnymi, które są de facto pieniądzem elektronicznym, czy powiązane z innymi rodzajami aktywów „rzeczywistego świata”. Ale bitcoin nie jest ani stablecoinem ani nie jest związany z żadnym aktywem świata rzeczywistego (jeśli nie liczyć wolumenu energii zużywanej na jego wykopywania...). Skąd zatem się bierze jego globalna kariera i powodzenie? Musi to chodzić o coś, co tkwi w człowieku, w jego pasjach, skłonnościach, zamiłowaniach, potrzebie nieracjonalności. Nazywam to w braku lepszego słowa namiętnością.
Nie jest to określenie doskonałe, bo według internetowej definicji namiętności, polega ona między innymi na utracie intelektualnej kontroli nad sobą. Co prawdopodobnie zaczerpnięte jest z opisu tego, co dzieje się między ludźmi, jak między kobietą a mężczyzną (nie wspominając, chwilowo w braku wyraźnej potrzeby, o innych konfiguracjach). Tymczasem spekulujący bitocoinem i tysiącami innych kryptowalut nie tracą kontroli intelektualnej, w tym sensie, że przecież wiedzą dokładnie, co i w jakim celu robią. W sumie jest to może nawet bardziej sterowane przez racjonalność niż nieracjonalność: skoro wszyscy jadą na tym samym wózku, czasem ktoś z niego wyskoczy, ale to nie narusza istoty zjawiska, i to pomimo że ten wózek lewituje w oderwaniu od jakichkolwiek torów, szyn czy namacalnej jezdni, to dlaczego mielibyśmy uważać, że coś ten wózek kiedyś zatrzyma?
Co innego jednak tolerować dane zjawisko, uznawać jego istnienie, a nawet się nim interesować, a co innego budować wokół niego całą subkulturę, stającą się z czasem częścią kultury głównego nurtu, a nie żadną tam niszą. To właśnie dzieje się teraz z kryptoaktywami, i do tego potrzebna jest, hmm, namiętność. Bez niej w ogóle mało ciekawych rzeczy powstaje.