„Rynek kapitałowy” jest terminem fachowym. W debacie dotyczącej spraw zasadniczych, a zatem obecnej roli i perspektyw rozwoju obrotu kapitałem, okazuje swoją niedoskonałość. Jest zbyt pojemny znaczeniowo, by spełnić funkcję przekonania kogoś do czegoś. Może to zabrzmi okrutnie, ale temu określeniu zwyczajnie brakuje finezji. Bywa też tak, że w wypowiedziach na temat kondycji rynku jest ono nawtykane tak obficie, że powstaje w tle pytanie, czy wypowiadający się ma naprawdę coś istotnego do powiedzenia. Być może to się jakoś przekłada na brak finezji w myśleniu i w działaniu na rzecz rozwoju rynku w Polsce. A poza tym – i co ważniejsze – trudno zbudować dobrą komunikację z otoczeniem, z rozmówcą z innego świata niż ten skupiony na przepływach finansowych, jeśli posługujemy się wyrażeniami hermetycznymi, a nawet mającymi posmak ekskluzywności. Warunkiem zaangażowania adresata jest używanie języka integrującego, a nie przeciwstawiającego. Przekaz składający się z powtarzania tego, jak ważne jest, by jakiś mikroświat otrzymał przywileje, ułatwienia i fawory, nie jest przekazem wywołującym efekt inkluzywności. Jest to tym bardziej istotne, że dziś klimat, w którym funkcjonuje rynek instrumentów finansowych, jest inny niż kilkanaście lat temu, w okresie nazywanym przeze mnie romantycznym. Zamiast powtarzania ciągle tej samej pompatycznej frazy o rynku kapitałowym jako czymś, bez czego gospodarka nie może dobrze funkcjonować, potrzeba pokory i znalezienia nowego sposobu komunikacji. Dzisiaj giełda nie symbolizuje ani wielkich przedsięwzięć, ani nie jest symbolem i nośnikiem dumy z udanej transformacji ustrojowej. Zamiast tego przypomina warsztat ślusarski. A czy można być dumnym z warsztatu ślusarskiego? Na pewno tak, ale w wymiarze dość kameralnym, powiedziałbym. Do mówienia o giełdzie w sposób angażujący potencjalnych emitentów, inwestorów, regulatorów, decydentów politycznych, potrzeba uruchomienia emocji i wyobraźni, zarówno po stronie nadawcy komunikatu, jak i jego odbiorcy. To kwestia bycia lub niebycia skutecznym.
Trzeba więc zbudować, w odniesieniu do giełdy, coś nowego także w języku.
„Start-up” to z kolei określenie znacznie mniej pojemne niż rynek kapitałowy. Raczej odnoszące się do młodych ludzi będących założycielami biznesu, począwszy od pierwszego pomysłu na niego. Na ogół rozumiemy przez to projekty o silnych cechach nowoczesności. Jeśli jednak uznać za trafne stwierdzenie, że każdy czy prawie każdy biznes posługuje się obecnie narzędziami wysoce technologicznymi, niezależnie do tego, czy wywodzi się ze starej, czy z nowej ekonomii, to okaże się, że zastosowanie terminu „start-up” możemy poszerzyć. To po prostu nowy biznes, i tyle. Co więcej, może być zakładany nie tylko przez ludzi młodych. Brzmi jak truizm, ale w Polsce jest raczej rodzącą się tendencją niż normalnością, że 40-latkowie, 50-latkowie czy ludzie nawet znacznie starsi tworzą start-upy, nie tylko w roli inwestorów, lecz menedżerów.
Znaczenie tego pojęcia jest też szerokie ze względu na różne postawy i cele, jakie stoją za start-upami.
Jest w nich bowiem bardzo istotny pierwiastek stylu życia i bycia czy wręcz sposobu na życie, zwłaszcza w wykonaniu seryjnych przedsiębiorców. Tworzenie firmy nie jest zatem wypełnione tylko i wyłącznie odpowiedzialnością za pieniądze pozyskane od inwestorów i rachunkiem ekonomicznym, lecz staje się czymś przenikającym na wskroś prywatne życie przedsiębiorcy i jego interakcje z otoczeniem.