Czytam bowiem książkę Kim Ghattas. To libańsko-amerykańska dziennikarka. Mądra, przenikliwa, popierająca swe tezy faktami, danymi i analizą. Napisała książkę „Czarna fala”, wydaną w Polsce przez Czarną Owcę (2023, tłumaczyła Anna Dzierzgowska).
Szczerze się przyznaję do tego, że niekoniecznie musiałem czytać tę książkę. Ale poniekąd jednak musiałem, bo jestem od lat zakochany w Bliskim Wschodzie. Choć może prawdziwszym określeniem tej emocji jest być zafrapowanym. Co mniej więcej wychodzi na jedno, zwłaszcza że zafrapowanie pochodzi od francuskiego frapper. Aha, i w tym kontekście nieuniknione jest zafrapowanie się urodą kobiet. Parafrazując Hemingwaya, stwierdzam, że jeśli miałeś szczęście mieszkać w Bejrucie, Damaszku czy Tel Awiwie jako niekoniecznie nawet młody człowiek, to kobiecość tych miejsc idzie za tobą – owszem, nawet jeśli nie przez całe życie, to wystarczająco pamiętnie.
Ghattas pisze o Bliskim Wschodzie jako o regionie rozpościerającym się od Egiptu na zachodzie po Pakistan na wschodzie. To spory, ale też przecież nie rozmiarów kontynentów kawał planety. Tym bardziej zdumiewa jego globalne oddziaływanie.
Ale dlaczego zrewidowałem swój pogląd, że czas teraźniejszy jest wyjątkowo nasycony wojnami, konfliktami, antagonizmami i nieprzyjaznymi dla ludzi ideologiami?
Bo weźmy tylko lata 1979–1981. Rewolucja w Iranie. Wojna iracko-irańska. Związek Radziecki wjeżdża czołgami przez most na Amu-Darii do Afganistanu. Traktat w Camp David między Izraelem a Egiptem i niedługo potem zamordowanie Anwara Sadata, prezydenta Egiptu. Obejrzałem na YT wiadomości ABC z tamtego dnia. Zaczynają się od słów prowadzącego wydanie specjalne informacji: „Czy naprawdę to jest zaskakujące, że doszły do nas wiadomości o zamachu na prezydenta Sadata? Po tym roku, w którym kule zamachowców omal nie zabiły papieża Jana Pawła II, a także prezydenta Reagana?”.