W latach 90. rynki kapitałowe w naszym regionie składały się z giełdy wiedeńskiej oraz z gromadki małych giełd utworzonych we wszystkich krajach niedawnego bloku „krajów demokracji ludowej”. Z tym że zdecydowanie nie należeliśmy do jednej rodziny. Wiedeń górował nad nami wszystkim, a przede wszystkim wielkością, międzynarodową reputacją i tradycją.
Giełdowy krasnal na placu Solnym we Wrocławiu, przed budynkiem Starej Giełdy, nosi imię „Giełduś”. Odsłoniłem go tam, w towarzystwie ówczesnego prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, z 11 czy 12 lat temu. Ale wtedy nie byliśmy już malutkim rynkiem, zatem to imię było wyrazem jedynie ciepłych emocji. Przyznaję, że mnie bardziej podobało się imię „Giełdek”, ale demokratycznie, bo w konkursie ogłoszonym w firmie, wygrał Giełduś.
Jak doszło do tego, w największym dopuszczalnym skrócie o tym opowiadając, że Giełdek przeistoczył się w Giełdę?
Przez całe lata 90. i pierwsze lata dwutysięczne porównywaliśmy się do giełd w Pradze i w Budapeszcie. Znaczące etapy w rozwoju GPW polegały na osiąganiu większej kapitalizacji, wartości obrotów czy liczby notowanych spółek niż u tych konkurentów. Inni kandydaci do sensownego porównywania się nie istnieli. Cała trójka została szybko uznana przez MSCI za rynki wschodzące. Giełda wiedeńska funkcjonowała w majestacie rynku rozwiniętego. Inne kraje regionu były daleko za trójką Warszawa–Praga–Budapeszt. Na pograniczu bytu i niebytu.
W tamtym młodzieńczym okresie byliśmy na pewno Lądkiem. Całkiem niedużym. Aczkolwiek prawdopodobnie Lądkiem o Całkiem Dużym Rozumku.