Kiedy powstawał Krajowy Depozyt Papierów Wartościowych, musiało też powstać rozporządzenie w sprawie zasad działania systemu depozytowo-rozliczeniowego. Napisałem projekt, a potem zażarcie go broniłem na posiedzeniu Komisji Papierów Wartościowych, kiedyś tam w roku 1994. Posiedzeniem kierował Lesław Paga, człowiek charyzmatyczny.
Uważałem projekt za bardzo dobry i irytowały mnie zgłaszane do niego uwagi. Zresztą było ich niewiele, problematyka odstraszała hermetycznością. Ale wtedy byłem jeszcze większym antydemokratą co do sposobu tworzenia regulacji niż obecnie (no to mogą sobie państwo teraz wyobrazić). W przerwie wyszedłem na korytarz, gdzie szybko odszukała mnie Zosia Bielecka, wiceprzewodnicząca Komisji. „To jest bardzo dobry projekt, ale dlaczego się pan tak denerwuje?”, usłyszałem od niej. To był początek naszej znajomości.
Kilka lat później Zosia zadzwoniła w środku nocy do mojego pokoju hotelowego akurat wtedy, kiedy byłem w Santiago, w Chile. Dzwoniła z Sejmu, bo na komisji sejmowej przyjmowano projekt zmian w ustawie o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Zmienialiśmy w niej warunki, od których uzależnione było przeniesienie własności papierów wartościowych w rezultacie transakcji. Wcześniej przeniesienie praw następowało z chwilą zawarcia umowy (tak zaprojektował to w 1991 r. prof. Grzegorz Domański, inna charyzmatyczna postać tamtych czasów). Nam zależało na tym, by dokonywało się to w chwili zapisania papierów wartościowych na rachunku nabywcy. Nie dlatego, aby taki standard obowiązywał na świecie, bo nie obowiązywał – tylko Francja miała wówczas taką zasadę, bo też ona wprowadziła najbardziej spójny system dematerializacji. I ta nowa zasada transferowania była logicznie dopasowanym do niego konstruktem. Ułatwiała też postępowanie w razie problemów z rozliczeniem transakcji. Jacek Socha, ówczesny przewodniczący KPW, dał się w końcu przekonać do zmiany. Pamiętam, jak Jacek mówił mi wtedy: czytałem wczoraj to, co napisałeś, z pięć razy i nadal nie wiem, o co ci chodzi. Ale Jacek Socha oprócz ostrego jak brzytwa umysłu miał jeszcze jedną cechę: potrafił okazać zaufanie.
Najbardziej stresująca była nie rewolucja jako taka, lecz to, że my sami w KDPW wahaliśmy się co do tego, jak uregulować przekazywanie pożytków z papierów wartościowych, takich jak dywidendy, w razie gdyby rozliczenie się opóźniało. W tej właśnie sprawie Zosia dzwoniła do Chile. Usłyszałem ją, jak mówi z furią: „Ludwik, wasi ludzie mówią posłom, że dywidenda ma przypadać nabywcy, a po pięciu minutach zmieniają zdanie i mówią, że ma przypadać zbywcy. A potem znowu, że nabywcy. To jak to ma, kurwa, być?!”. Była to furia z powodu poczucia odpowiedzialności.
Tak powstał i został uchwalony w 1997 r. artykuł 7 ówczesnej ustawy. Jeden z filarów całego systemu. Potem już nikt nie miał wątpliwości, że „własność” zdematerializowanego papieru wartościowego idzie za wpisem na rachunku czy w rejestrze elektronicznym. Czy rzecz dotyczyła obligacji, czy certyfikatów inwestycyjnych, czy akcji PSA, czy wreszcie akcji wszystkich spółek niepublicznych.
„Dziesięć lat po wojnie, po małżeństwie, dzieciach, rozwodzie, książkach...” – mówi Marguerite Duras w poruszającej końcowej scenie „L’Amant” w reżyserii Jeana-Jacques’a Annauda. Otwieram ustawę o obrocie instrumentami finansowymi. Minęło 26 lat. Giełda i rynek kapitałowy są dziś w zupełnie innym miejscu. Ustawę o publicznym obrocie papierami wartościowymi dawno temu złożono do grobu. Polska weszła do Unii Europejskiej. Szalały kryzysy, a nawet wojny. Ilość regulacji można by odmierzać w wagonach towarowych. A on tam ciągle jest. I co najbardziej zdumiewające, nosi liczbę 7. Artykuł 7.