Widać ją było wszędzie: na rynkach walutowych, akcji, surowców. Nic dziwnego, skoro zarówno polityka banków centralnych, jak i inne czynniki (na przykład geopolityka) stały pod sporym znakiem zapytania.
Teoretycznie rynki wyceniały z prawdopodobieństwem 85 proc. podwyżkę stóp w USA 26 lipca, ale dane makro docierające na rynki nie dawały sygnałów, które można by było uznać za prognozę dalszego ciągu polityki monetarnej Fedu. A przecież to właśnie decyzje Federalnego Komitetu Otwartego Rynku mają największy wpływ na globalne rynki finansowe.
Nawet miesięczne dane z rynku pracy opublikowane 6 lipca nie przekonały inwestorów, że Fed może spasować i zakończyć cykl podwyżek stóp. A przecież dane były (wreszcie) bardzo słabe. Amerykańska gospodarka w czerwcu dodała najmniej miejsc pracy od 30 miesięcy. Rynki zwróciły jednak uwagę na wzrost płac (mikroskopijny). Nawet to, że oczekiwano spadku czerwcowej inflacji CPI z 4 do 3,1 proc., nie pomagało.
Właściwie trudno się dziwić tym nastrojom, bo w USA dezinflacja rozpoczęła się już w lipcu 2022 roku, więc wysoka baza nie będzie pomagała w obniżaniu rocznej inflacji. Inaczej wygląda sytuacja na przykład w Polsce, gdzie dezinflacja ruszyła dopiero w marcu 2023 roku. Nie tylko Fed nadal emanuje jastrzębimi przesłaniami. Ostatnio Christine Lagarde, szefowa EBC, powiedziała, że wysokie marże firm i wzrost płac zmuszają bank centralny strefy euro do kolejnych podwyżek stóp.
Jakże różni się to od tego, co 7 lipca podczas konferencji prasowej mówił szef NBP. Po kolejnym utrzymaniu stóp na poziomie 6,75 proc. zapowiedział zakończenie cyklu podwyżek, co mnie nie dziwiło, ale jednocześnie bardzo często wspominał i chwalił wzrost płac realnych, który przecież w zwalczaniu inflacji nie pomoże. W 2024 roku płaca minimalna wzrośnie przynajmniej o 20 proc. (do 4300 zł w lipcu). Ekonomiści twierdzą, że to w minimalny sposób wpłynie na inflację, ale według mnie to nie jest prawda.