To, że pieniądze mają spore znaczenie w dziejach świata, jest oczywiste. Jeszcze bardziej oczywiste jest to od czasu globalnego kryzysu finansowego z lat 2007–2009. Od tego czasu oczywisty jest też związek pieniędzy i władzy, przede wszystkim monetarnej. W walce z kryzysem i jego konsekwencjami główną rolę pełniły banki centralne. W dużym stopniu ta tendencja utrzymuje się do dziś, choć do walki zaczęły się dokładać także rządy. Szczególnie w reakcji na pandemię Covid-19. O ile takie zjawiska, jak ujemne stopy procentowe, a w najlepszym przypadku zerowe, i symboliczne zrzucanie pieniędzy z helikoptera nawet w pierwszym pokryzysowym okresie końca pierwszej dekady obecnego stulecia, były traktowane jako koncepcje dość abstrakcyjne, to zaledwie kilka lat późnej stały się niemal normą.

W niektórych krajach, zaliczanych do jak najbardziej cywilizowanych, jak na przykład w Szwajcarii, ujemne stopy funkcjonują do dziś, a w sporej części wciąż nie mogą oderwać się od zera i przejść na choćby symbolicznie dodatnie wartości. Ta druga sztuka udała się ostatnio w Stanach Zjednoczonych, ale to kraj słynący z innowacyjności. Strefa euro nadal się waha w kwestii takiego posunięcia i nawet jeśli się na to zdecyduje, nie pojedzie zbyt daleko. Fakt, że banki centralne przez wiele lat dźwigały na swych barkach główny ciężar przezwyciężania kryzysowych zjawisk i wspierania wzrostu, może trochę dziwić, a jednocześnie świadczy o pewnej inercji rządów. No i oczywiście potwierdza tezę, że to pieniądz rządzi światem. Rządy „obudziły” się na dobrą sprawę dopiero w okresie pandemii i to one tak naprawdę zaczęły zrzucać pieniądze z helikoptera. Bo nie miały wyjścia, stopy nie mogły już być bardziej ujemne. Ale też nie miałyby czego zrzucać, gdyby nie działania banków centralnych, więc przejęcie inicjatywy przez władze fiskalne wydawało się spektakularne, ale wcale nie było takie oczywiste. To wszystko jednak procesy dobrze już znane i opisane. Choć pewnym zaskoczeniem jest eksplozja inflacji, która była przez wiele lat marzeniem i rządów, i banków centralnych.

Marzenia czasem się spełniają, choć te spełnienia miewają skutki odwrotne do zamierzonych. Amerykanie ponad 40 lat czekali na taką dynamikę wzrostu cen, Polacy jedynie 25, a Niemcy prawie 50. Teraz trzeba tę „żabę” przełknąć, zaciskając zęby, zbierając chrust, ocieplając domy, jedząc mniej i żywiąc się u znajomych. Podnoszenie stóp na razie nie daje pożądanych efektów ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Polsce.

Nowością, choć wcale nie bezprecedensową, stał się szok energetyczny, będący głównie wynikiem agresji Rosji na Ukrainę i jednym z podstawowych czynników wywołujących „upragnioną” inflację. Wcześniej, prawie 50 lat temu, świat miał już do czynienia z szokiem, ale głównie naftowym. A później jeszcze kilka razy. Obecny różni się od poprzednich tym, że w górę szybują ceny wszystkich surowców energetycznych, czyli również gazu i węgla, a dodatkowo mamy do czynienia z ich niedoborem, groźnym nie tylko dla koniunktury, ale także dla konsumentów. Z sarkazmem można powiedzieć, że „świat” z poprzednich kryzysów nie wyciągnął wniosków, a spora część państw naszego kontynentu zasługuje na pałę za uzależnienie się od dostaw z Rosji. Zresztą sytuacja geopolityczna na Bliskim Wschodzie i w krajach arabskich już wcześniej wielokrotnie wskazywała na zagrożenia w tej kwestii. Arabia Saudyjska była w stanie doprowadzić do bezprecedensowego spadku cen ropy, a innym razem do ich wywindowania. Większą siłę oddziaływania miała jedynie pandemia, w trakcie której doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy kontrakty terminowe na ropę miały wartość ujemną. To tak, jakby producent płacił konsumentowi za to, że weźmie jego towar. Swoją drogą to w pewnym sensie przypomina politykę ujemnych stóp procentowych. Dziwny jest ten świat, ale od pewnego czasu wiadomo, że krążą nad nim czarne łabędzie. Przed konsekwencjami ich odwiedzin trudno do końca się zabezpieczyć, ale starać się warto. Skoro ludzka inteligencja nie wystarcza, to może pomoże sztuczna.