Nadzwyczaj często owe teorie pojawiają się u szczytu trendu, gdy racjonalny inwestor powinien szukać sposobu na redukcję swojego zaangażowania w akcje, zmianę kompozycji swojego portfela lub nawet rozpoczęcia gry na spadki.
Teoria goni teorię
Przykładów nie trzeba szukać?daleko. Otóż z początkiem 2008?r. popularna stała się teoria decouplingu, zgodnie z którą kryzys na amerykańskim rynku subprime nie miał objąć swoim zasięgiem gospodarek wschodzących, a przez to ich rynki akcji miały zostać dobrym schronieniem przed możliwą zawieruchą. Inwestorzy, którzy zaufali takiemu rozumowaniu po roku mogli tylko liczyć krociowe straty. Czy teraz można znaleźć podobną niekoniecznie dobrze rokującą teorię? Otóż tak i związana jest ona z ilościowym luzowaniem tak ochoczo przeprowadzanym nie tylko przez Fed, ale również Bank Anglii czy Japonii oraz potencjalnie w przyszłości EBC. Mówi ona, że inwestorzy są bezpieczni, inwestując w środowisku ciągłego kreowania nowego pieniądza, a tyczy się to przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, gdzie gospodarka prezentuje się najlepiej spośród wszystkich głównych bloków gospodarczych. Można spotkać wiele nazw tego zjawiska. USA nazywane są „najczystszą z brudnych koszul" czy „najlepiej wyglądającym domem w złym sąsiedztwie". Do tego zgodnie z najnowszą teorią o nazwie „Grand Disconnect" nie ma sensu przejmować się potencjalną słabością gospodarki amerykańskiej, gdyż druk pieniądza i tak będzie prowadził do wyższych cen aktywów. Tak przecież było za czasów QE1, potem QE2, a teraz QE3. Nie trzeba więc nawet się martwić o słabość gospodarczą, gdyż Fed pomoże. Ponadto ostatnia runda nie ma ustalonej daty zakończenia, więc perspektywy dla rynku muszą być świetlane. Przecież stara giełdowa maksyma „nie walcz z Fedem" każe kupić amerykańskie akcje.
Gdzie jest granica
Spróbujmy się zastanowić, czy takie zachowanie jest aktualnie racjonalne. Otóż wydaje się, że niekoniecznie. Istnieje granica, do której łagodna polityka monetarna pomaga wycenom ryzykownych aktywów, poza którą dodatkowe pompowanie płynności niewiele już daje. Wydaje się, że właśnie zbliżyliśmy się do tego limitu. Warto choćby przytoczyć mało znany wskaźnik powstały z podzielenia indeksu S&P500 przez rentowność amerykańskich obligacji dziesięcioletnich. Aktualnie jest on oddalony o ponad cztery odchylenia standardowe od średniej z ostatniej dekady, co mówi mniej więcej tyle, że dalsze stymulowanie na niewiele może się zdać. Ponadto przemilczany jest fakt, że dotychczas rynki pozytywnie odbierały kolejne rundy luzowania, gdyż pozwalały na to zwiększające się zyski spółek. Docieramy jednak do krańca możliwości dalszego zwiększenia zyskowności amerykańskich przedsiębiorstw.
Warto w tym miejscu przytoczyć kilka faktów. Otóż znaleźć można przede wszystkim dwa źródła wysokich zysków korporacji w USA. Jednym z nich są najwyższe w historii marże ustanowione poprzez cięcie kosztów. Drugim z kolei jest eksport i znajdowanie rynków zbytu poza granicami. Pierwszy z tych filarów już runął, gdyż doszliśmy do granicy, za którą ciężko o nowe oszczędności, a marże osiągnęły swój najwyższy poziom z początkiem roku i od tamtego czasu już się nie zwiększają. Ponadto eksport, który aż w 45 proc. kontrybuował do zwyżki amerykańskiego PKB, dostaje zadyszki gdy reszta świata wyraźnie zwalnia. Nie można więc mówić, że USA są uniezależnione od globu i dalej mogą samotnie się rozwijać. Fałszywość teorii decouplingu już przecież doświadczyliśmy.
Istnieje granica, do której łagodna polityka monetarna pomaga wycenom ryzykownych aktywów. Poza nią dodatkowe pompowanie płynności niewiele już daje