Jednak gra wokół ceny, która toczyła się między Accioną a mniejszościowymi akcjonariuszami Mostostalu, ma także szerszy kontekst, bo wiele mówi o obrazie naszego rynku kapitałowego i skutkach niskich wycen spółek. Do podnoszenia cen w wezwaniach dochodzi na tyle często, że spekulacyjnie nastawieni gracze mogą zakładać, że pierwsza oferta pełni jedynie funkcję „wywoławczą" i na niej wcale się nie skończy. I wezwanie koryguje nieefektywność polskiego rynku.
Nasza giełda od lat jest pogrążona w marazmie, przy niskich obrotach mamy niewielką zmienność cen, a najważniejszy indeks drepcze w miejscu. Można psioczyć na zdominowanie WIG20 przez upolitycznione spółki państwowe, ale jest jednak coś nienaturalnego w tym, że w dużym europejskim państwie, którego gospodarka żre od kilku lat w tempie z grubsza 4 proc., zainteresowanie handlem i wieloma spółkami jest jak w okresie silnego spowolnienia lub wręcz recesji. Można odnieść wrażenie, że warszawska giełda, która ma być sercem gospodarki, zlokalizowana jest wcale nie na ulicy Książęcej, nawet nie w Warszawie, ani nawet w nie w Szczecinie, ale gdzieś na wyspach Bergamutach. Bo jeśli ma być barometrem koniunktury, to na pewno nie jest barometrem koniunktury w Polsce.
Złożyło się na to wiele czynników: od skutków okrojenia OFE i miliardów odpływających co roku z giełdy na skutek słynnego suwaka po upolitycznienie decyzji biznesowych spółek energetycznych i totalne obniżenie zasad corporate governance przez państwowego akcjonariusza. Lecz gdy PKB dynamicznie rośnie, to można zakładać, że większość spółek na GPW, a na rynku podstawowym i równoległym mamy ich blisko pół tysiąca, jednak tuczy się na rosnącej gospodarce i jest w stanie płacić wysokie dywidendy, które z łatwością biją pod względem opłacalności dochodowość lokat bankowych, ponieważ mamy rekordowo niskie stopy procentowe i na dodatek jesteśmy karani podatkiem Belki. Skutek jest taki, że na lokatach w bankach nie sposób zarobić realnie. A mimo to stopy dywidendy rzędu np. 5–6 proc. albo wyższe powszechnie jednak wcale nie kuszą.
W ten sposób zastępczym sposobem weryfikacji wartości spółek i ich perspektyw (także dywidendowych) okazują się... wezwania. Nagle dotychczasowi akcjonariusze budzą się z letargu, zaczynają liczyć, liczyć i wychodzi im, że jednak nie tylko kurs giełdowy jest zaniżony, ale także oferta w wezwaniu. Chcą już nie tyle premii, która się im należy od inwestora strategicznego, ile przede wszystkim zaktualizowania rynkowej wartości spółki. To, że wzywający są dość skłonni podnosić ceny, świadczy także o tym, że im się śpieszy. Łatwo to zrozumieć, ponieważ gdy rynek wreszcie ruszy do góry, a może tak się stać w przyszłych latach za sprawą np. środków PPK, to niskie wyceny odejdą do lamusa, płacić w wezwaniach trzeba będzie coraz więcej i wycofywanie spółek przestanie być tak opłacalnym interesem dla głównych właścicieli. Zatem dopóki indeksy drepczą w miejscu i wyceny spółek są zaniżone, dopóty wezwań będzie przybywać. I tak naprawdę z gry między wzywającym a akcjonariuszami wychodzić będzie, na jakim poziomie powinny znajdować się notowania.