Niechęć wicepremiera i ministra aktywów państwowych Jacka Sasina do „ogałacania" spółek Skarbu Państwa z dywidend to kiepska wiadomość dla akcjonariuszy instytucjonalnych i rzeszy indywidualnych, bo prywatyzując wielkie spółki przez giełdę, zawarto umowę społeczną, że będą to stabilne spółki dywidendowe. Rodzi to również pytanie o strategię rozwoju rynku kapitałowego, bo podważa sens długoterminowego trzymania akcji dla udziału w zysku, co ma być uprzywilejowane podatkowo.
Stanowisko resortu aktywów państwowych jest czytelne: kontrolowane przez rząd spółki mają przede wszystkim inwestować i dywidendy nie powinny ograniczać ich rozwoju. W praktyce to realizacja polityki, aby spółki Skarbu Państwa swoimi inwestycjami maksymalnie wspierały gospodarkę. Tym bardziej że w niektórych branżach, np. energetycznej, może rosnąć problem z finansowaniem zewnętrznym z uwagi na kwestie klimatyczne, które wpływają m.in. na decyzje banków. Nie wiemy, jak w praktyce będzie wyglądała realizacja zapowiedzi Sasina i jak duża właścicielska presja inwestycyjna będzie na spółki MAP, ale jeśli kurek z dywidendami zostanie rzeczywiście mocno przykręcony, to konsekwencje mogą być dotkliwe nie tylko dla ich akcjonariuszy, ale też całego rynku giełdowego, bo spadnie jego atrakcyjność.
Powodów jest kilka. Zarabiać na akcjach można generalnie na dwa sposoby: na różnicach kursowych oraz na dywidendach. Ten drugi wskazywany jest powszechnie jako cecha rynku dojrzałego, który jest mniej podatny na spekulacje, na którym inwestorzy długoterminowo inwestują, szukając spółek, w których stopa dywidendy będzie konkurencyjna dla innych form lokowania kapitału. Wydawałoby się, że szeroko przedstawiany jako sukces Polski awans w 2018 r. do grona „developed market" FTSE Russell oznacza, iż inwestorzy mogą się czuć bardziej komfortowo, także jeśli chodzi o perspektywy wypłat dywidend, które są naturalnym elementem rozwiniętych gospodarek. Dlatego tak naprawdę ogłoszone sceptyczne podejście do dywidend przez największego właściciela spółek notowanych na GPW stawia znak zapytania: na ile jesteśmy faktycznie rynkiem rozwiniętym, a na ile jeszcze nie. Ktoś powie: „no, ale przecież pozostają jeszcze dywidendy spółek prywatnych". Tyle że biorąc pod uwagę strukturę naszej gospodarki i jej moment rozwoju, to właśnie wielkie częściowo sprywatyzowane firmy powinny mieć już taki potencjał, żeby płacić stabilne i wysokie dywidendy, a nie młode prywatne firmy, które są jeszcze na dorobku i to one mogą tłumaczyć akcjonariuszom, że nie płacą, bo potrzebują się dynamicznie rozwijać. I taka polityka jest często „kupowana" przez współwłaścicieli prywatnych firm giełdowych, bo liczą oni, że dzięki przeznaczeniu zysków na rozwój zarobią np. na różnicach kursowych.
Kolejną sprawą jest poszanowanie praw akcjonariuszy mniejszościowych, którzy nie są w stanie przegłosować Skarbu Państwa na walnych i bronić wypłat dywidend. Pierwszą kategorią są inwestorzy instytucjonalni, szczególnie zagraniczni, dla których dywidendy są szalenie ważne i często przesądzają, czy warto trzymać akcje, czy je sprzedać. Jeśli widzą perspektywę, że dywidend może nie być albo zostaną mocno okrojone, to po prostu będą głosować nogami, sprzedając akcje i przerzucając kapitał w inne miejsce, bo nie ma przecież przymusu inwestowania w Warszawie. Zdołowałoby to i tak już w wielu wypadkach szorujące po dnie spółki. Nie mniej ważni są akcjonariusze indywidualni.
Warto przypomnieć, że gdy za poprzednich rządów trafiły na giełdę wielkie państwowe spółki, właśnie dywidendy miały być zachętą, która powodowałaby lojalizowanie detalicznych współwłaścicieli. Szczególnie dotyczy to spółek prywatyzowanych pod szyldem Akcjonariatu Obywatelskiego. Zawarto wówczas z setkami tysięcy drobnych akcjonariuszy rodzaj politycznej i społecznej umowy, że na wpół sprywatyzowane spółki będą płacić dywidendy, a potwierdzeniem tego była wpisana do prospektów polityka dywidendowa. I co ma myśleć teraz drobny akcjonariusz? „Kupiłem, zaufałem, a wyszło jak zawsze". Byłaby to bardzo niebezpieczna refleksja, bo mogłaby uszczuplić i tak już topniejące grono inwestorów indywidualnych. A przecież budowanie długoterminowych oszczędności jest jednym z flagowych haseł premiera.