Chodzi o zmianę sposobu myślenia o polityce fiskalnej i monetarnej: powszechne przyzwolenie na wysokie deficyty i równoczesne finansowanie ich przez banki centralne.
Dla niektórych zmianę tę uzasadnia bieżąca sytuacja: nadzwyczajne okoliczności (pandemia) wymagają nadzwyczajnych działań. Dla innych – przyjmujących dłuższą perspektywę – to swego rodzaju sankcjonowanie trwających od lat (by nie powiedzieć od dziesięcioleci) procesów; ponieważ globalnie dług publiczny jest w trwałym trendzie wzrostowym, zaistniała potrzeba stworzenia nowej narracji, takiej, która taki stan usankcjonuje. Tym bardziej że negatywne doświadczenia z zaordynowaną nie tak dawno niektórym krajom (niekiedy w sposób zupełnie bezrefleksyjny) polityką zaciskania pasa stworzyły korzystne warunki do pojawienia się – a w zasadzie to odrodzenia się – kolejnej mitologii, tym razem, że krajowy dług publiczny nie jest problemem. W skrajnych formach tego mitu można wręcz usłyszeć, że przy zerowym oprocentowaniu dług publiczny „nic nie kosztuje", więc grzechem jest tego nie wykorzystać, im więcej, tym lepiej!
Pamiętam dobrze, jak w trakcie kryzysu finansowego w 2009 r. powszechna była wiara w to, że polityka luzowania ilościowego – która wówczas dopiero wkraczała na salony – będzie miała charakter wyjątkowy, będzie stanowić krótkotrwały epizod w gospodarczej historii świata. Zdecydowana większość ekonomistów zakładała, że banki centrale bez problemu będą się w stanie z niej wycofać. Dziś z perspektywy kilkunastu lat, jakie od tego czasu upłynęły, można stwierdzić, że wydarzyło się coś zupełnie odwrotnego; choć niektóre banki centralne – w tym Fed – podjęły próbę powrotu „do normalności", to trend jest jeden: coraz powszechniejsze (więcej krajów i większa skala) wykorzystanie bilansów banków centralnych, by kreować płynność i dostarczać ją do gospodarki, głównie do budżetów.
Jeśli przyjąć tę długofalową perspektywę, to wyraźnie widać, że to, z czym mamy do czynienia w polityce fiskalno-monetarnej, to jednokierunkowa droga: po epoce stopniowo malejących stóp procentowych nadeszła epoka zerowych (niekiedy nawet ujemnych stóp), a obecnie wchodzimy w fazę pieniądza banku centralnego w nieograniczonej ilości. Tego typu charakter mają bowiem zobowiązania banków centralnych związane z kontrolowaniem poziomu rynkowych stóp procentowych – taka deklaracja oznacza, że bank centralny wyda (wykreuje) każdą ilość pieniądza, by osiągnąć swój cel (założony poziom stóp). Tego typu polityka jest już stosowana w Japonii, a za chwilę zostaną do niej zmuszone inne duże banki centralne. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by w warunkach rosnącej presji inflacyjnej (w obszarze aktywów i/lub dóbr) mogły pozwolić na istotny wzrost rynkowych stóp procentowych; choć banki centralne udają, jak mogą, że ich działania mają charakter niezależny, to w praktyce coraz powszechniej stają się zakładnikami sytuacji fiskalnej.
Dokąd taki stan może prowadzić? Czy to sytuacja korzystna czy nie? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Sztucznie zaniżany poziom stóp procentowych w warunkach coraz powszechniejszych objawów reflacji (presji na wzrost cen), to bowiem dobra i zła wiadomość. Wszystko zależy od tego, o kim mowa oraz jaką perspektywę bierze się pod uwagę.