Spekulanci nie od dziś są kozłami ofiarnymi winnymi rosnących cen. Bój z nimi ma długą historię w wielu krajach, w tym i na najbardziej rozwiniętym rynku finansowym świata – w Stanach Zjednoczonych. Zanim jeszcze pojawiły się kontrakty futures, najpierw zmagano się z krótką sprzedażą. W 1812 roku za nielegalne tego typu transakcje uznał Nowy Jork (przepis uchylony w 1858 roku), a w roku 1841 Pensylwania (przepis uchylony w 1862 roku). Gdy w 1851 roku zawarto w USA pierwszy kontrakt terminowy, przeciwnicy spekulacji potrzebowali zaledwie kilkanaście lat, żeby znaleźć nowego kozła ofiarnego. W 1867 roku konstytucja stanu Illinois zakazała handlu kontraktami futures, jednak przepis ten został uchylony już dwa lata później. Do końca XIX wieku podobne próby podejmowały na przykład Ohio, Illinois i Kalifornia, a z kolei Missisipi, Arkansas i Teksas zrównały rynki futures z hazardem.
[srodtytul]Hazard na giełdach[/srodtytul]
W latach 90. ubiegłego wieku batalia trafiła nawet do Kongresu USA. Przepisy za każdym razem jednak znoszono, ponieważ dowody ciążące na spekulantach były – oględnie mówiąc – miałkie.
Rzeczeni „spekulanci” na rynkach towarowych nie kupują samych towarów, lecz kontrakty terminowe – a to przecież dwa różne rynki i zależność między nimi nie jest jednoznaczna. Kontrakt terminowy to nic innego jak zakład dwóch stron co do przyszłej ceny – jedna strona zakłada wzrost notowań, a druga spadek. Dzięki temu, że spekulantów jest wielu, rynek uzyskuje to, czego mu najbardziej potrzeba – płynność obrotu. Bez nich rynek by wysechł, a kopalnie, rafinerie czy firmy spożywcze nie miałyby z kim zawierać transakcji. Spekulanci – czyli na przykład fundusze inwestycyjne i hedgingowe – mogą zarówno obstawiać wzrost, jak i spadek. Instytucje te stosują mnóstwo różnych strategii i właściwie trudno logicznie uzasadnić, z jakich powodów miałyby ciągle obstawiać wzrost i kupować, wiedząc, że na rynku jest bańka spekulacyjna.
[srodtytul]Inwestorzy rosną w siłę[/srodtytul]