Spore wahania na rynku są nie lada problemem dla przedsiębiorców, którzy dużą część sprzedaży lub zakupów rozliczają w innych niż złoty walutach. W ostatnich latach biznesmeni przechodzą bolesną nierzadko lekcję rynków finansowych. Pierwsza próba skorzystania z opcji – instrumentów teoretycznie obniżających ryzyko walutowe – skończyła się dla wielu z nich tragicznie.
Nagłe odwrócenie się aprecjacyjnego trendu na złotym w połowie 2008 r. spowodowało, że spora część firm odnotowała duże straty na opcjach. Były tym bardziej bolesne, że przez wiele miesięcy opcje pozwalały wykazywać dodatkowe zyski z tytułu umacniania się polskiej waluty. A przedsiębiorcy uznali, że jest to „trwały" sposób na zarabianie. I zawierali opcje na kwoty przekraczające, czasem wielokrotnie, realne przepływy w walutach.
Opcyjna bańka zniechęciła część firm do korzystania z bardziej wyrafinowanych instrumentów zabezpieczania się przed ryzykiem kursowym, zmniejszyła także zaufanie do oferty banków. Od tego czasu spora część przedsiębiorców postawiła przede wszystkim na tzw. naturalny hedging – próbują sami zminimalizować ryzyko walutowe. Część firm próbowała wpisać do umów z kontrahentami klauzule waloryzacyjne na wypadek nagłej zmiany kursów (praktyka ta jest powszechna m.in. wśród dilerów aut). Większe firmy próbowały sił w matchingu, czyli powiązaniu kosztów i przychodów z tą samą walutą (co w pewnych przypadkach jest trudne, wymaga bowiem całkowitej reorganizacji logistyki i bazowania np. na dostawcach zagranicznych).
Oszczędności to za mało
Ponieważ wspomniane metody okazały się ułomne, coraz popularniejszym rozwiązaniem wśród przedsiębiorców jest próba negocjacji lepszych kursów w bankach.
Eksperci oceniają, że jest o co się bić. Załóżmy, że średniej wielkości firma dokonuje zagranicznych transakcji na kwotę 500 tys. euro. Przy spreadzie rzędu 0,2–0,3 proc. bank zarabia na przewalutowaniu przez nią walut około 1,2–1,5 tys. euro rocznie.