Minął właśnie rok od gwałtownej nawałnicy, która w pierwszej połowie sierpnia 2011 roku przeszła przez światowe rynki akcji. Przy panujących wtedy wśród inwestorów nastrojach mało kto zakładał odrobienie strat przez główne indeksy w ciągu kolejnych 12 miesięcy. Nawet przyjęte przeze mnie założenie o wystąpieniu krótkoterminowego krachu, a nie wejściu w długotrwałą bessę, nie brało pod uwagę możliwości tak szybkiego odreagowania giełdowych spadków. Jednak amerykańskie indeksy akcji, podparte zadziwiającą siłą gospodarki oraz niespotykanym poziomem rentowności spółek w Stanach Zjednoczonych, zdołały w imponujący sposób zniwelować poniesione straty, a w niektórych przypadkach odrobić je z naddatkiem (wykres 1).
Niemiecki cud na giełdzie
To, co było dużym wysiłkiem dla indeksów amerykańskich, które spadły o 20 proc. i musiały odrobić niewiele więcej, żeby wyjść na zero, było teoretycznie nieosiągalnym celem dla wskaźników opisujących koniunkturę na niemieckiej giełdzie. Spadek DAX o jedną trzecią oznaczał konieczność skoku aż o 50 proc., żeby pobić poprzedni rekord. Rok temu nie byłem w stanie wykrzesać z siebie aż tyle optymizmu, żeby taką możliwość brać na serio pod uwagę. Jednak rynek po raz kolejny udowodnił, że na giełdzie nie ma rzeczy niemożliwych. Główny indeks niemieckiej giełdy doszedł do poziomu 7000 pkt, zbliżając się istotnie do odległego o 7 proc. szczytu z wiosny 2011 roku. Żeby pokazać, że to wcale nie musi być koniec dokonań DAX wystarczy spojrzeć na przebieg indeksu skupiającego średnie spółki z niemieckiego parkietu MDAX, który wzrósł w ciągu minionego roku prawie o 50 proc., wyrównując nawet górkę z czerwca ubiegłego roku.
Biorąc pod uwagę szalejącą w strefie euro recesję oraz skalę niepewności co do dalszego rozwoju wypadków na Starym Kontynencie, to właśnie dokonania niemieckich spółek budzą największy podziw. Porównując obecną sytuację gospodarczą świata do tej sprzed roku, można znaleźć więcej argumentów przemawiających za krachem teraz niż w połowie ubiegłego roku. Z tej perspektywy obecna siła głównych giełd światowych jest tak samo zadziwiająca, jak nieoczekiwana była skala spadków oraz słabość rynków akcji rok temu. Wcale nie oznacza to przy tym, że inwestorzy poddali się fali optymizmu. Wręcz przeciwnie, większość wskaźników opisujących sentyment wśród inwestorów oraz analityków świadczy o znaczących pokładach zalegającego pesymizmu, który jest wynikiem powiększonej zmienności panującej na rynkach. Nawet, jeżeli indeksy poruszały się ostatnich dwóch miesiącach w stosunkowo wąskim przedziale kilku procent, to jednak kilkudniowe wahania indeksów w każdą ze stron, będące efektem huśtawki nastrojów wśród inwestorów, nie zachęcały do zajmowania jednoznacznych i długoterminowych pozycji.
Taka właśnie karuzela była widoczna ostatnio na indeksie S&P500, który jednak zdołał utrzymać się w wyraźnym trendzie wzrostowym. Istotnym czynnikiem ostatecznie wpływającym pozytywnie na obraz amerykańskiej giełdy był, paradoksalnie, nadmierny pesymizm dotyczący stanu tamtejszej gospodarki. Wcześniejsze rozczarowania spowodowały najwyraźniej dość istotne ograniczenie oczekiwań, w rezultacie czego ostatnie odczyty danych ekonomicznych okazały się nieco lepsze od prognoz. Dlatego właśnie wskaźnik pokazujący rozbieżności pomiędzy rzeczywistością a wyobrażeniami analityków zaczął się ostatnio podnosić tak samo jak w połowie 2010 i 2011 roku. Na reakcję rynku nie trzeba było długo czekać, nastąpiła znacząca zmiana dynamiki indeksów akcji z ujemnej na dodatnią (wykres 2).
Biorąc pod uwagę takie czynniki, jak lepszy od zakładanego przyrost zatrudnienia w amerykańskiej gospodarce, mniejszą liczbę nowych wniosków o zasiłek, lepsze odczyty wskaźników zaufania konsumentów i aktywności w sektorze usług, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że inwestorzy i ekonomiści kolejny raz okazali się zbytnimi pesymistami. Zaprezentowany ostatnio poziom wzrostu PKB w Stanach Zjednoczonych jest co prawda istotnie niższy niż dwa lata temu, ale wartości powyżej 2 proc. rocznie (zarówno w I, jak i w II kwartale 2012 r.) dla takiej gospodarki trudno uznać za recesyjne. Dodając do tego wysoką rentowność amerykańskich przedsiębiorstw, wartość nagromadzonej w nich gotówki, renesans branży eksportowej oraz niewidziany od wielu lat wzrost zatrudnienia w sektorach produkcyjnych, nie dziwi mnie okładka tygodnika „The Economist" z 14 lipca tego roku, na której Wujek Sam (będący nieoficjalnym symbolem Ameryki) pręży muskuły. W gruncie rzeczy można by potraktować tak pozytywną ocenę stanu gospodarki przez ten tygodnik jako świetny wskaźnik w kontrariańskim podejściu świadczący o tym, że dobra passa Ameryki właśnie się kończy. Jednak czasami nawet pierwsze strony gazet mogą prawidłowo opisać realny trend, jaki będzie miał miejsce w gospodarce. Tak się stało między innymi w sierpniu 2005 roku, kiedy w szczycie społecznego niezadowolenia z postępów niemieckiej gospodarki przy sceptycyzmie wielu ekonomistów, na okładce tygodnika „The Economist" rozpostarty był czarny, niemiecki orzeł prężący muskuły, które miały symbolizować zaskakujące odrodzenie się największej gospodarki Europy. Faktycznie, kolejne dwa lata okazały się niezwykłym skokiem do przodu niemieckiej gospodarki, a w szczególności jej eksportu i zatrudnienia. Być może to porównanie jest nieuprawnione w obecnych warunkach, ale dotychczasowy przebieg amerykańskich indeksów akcji imponujących swoją siłą na tle reszty świata, może wskazywać, że również tym razem pierwsza strona tego ekonomicznego tygodnika okaże się prorocza w perspektywie najbliższych lat.