Sierpień oraz dwa poprzednie miesiące pozwoliły nam znacząco się oddalić od pozycji jednego z najgorszych rynków akcji, którą zajmowaliśmy jeszcze w maju. W takich warunkach trudno się dziwić, że w ostatnich tygodniach poziom zadowolenia naszych inwestorów był bliski rekordu, podczas gdy w USA giełdowi gracze mocno obniżyli swoje oczekiwania. Udział „byczo" nastawionych zarządzających w amerykańskich funduszach spadł do poziomu dołków z czerwca i listopada ubiegłego roku. Jednak wiara inwestorów w długoterminowy trend wzrostowy zarówno w Stanach, jak i Europie czy Japonii pozostała niewzruszona. Widoczna w ostatnich miesiącach poprawa danych gospodarczych wspiera przekonanie większości zarządzających o potencjale tkwiącym w dalszym ciągu w rynkach rozwiniętych. W świetle przeprowadzanych co miesiąc przez Bank of America (Merrill Lynch) badań wśród zarządzających funduszami zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja rynków wschodzących. W tym przypadku nastąpił całkowity zwrot oczekiwań. O ile jeszcze w pierwszych miesiącach tego roku duża część zarządzających deklarowała przeważenie emerging markets w portfelach, to ostatnie cztery miesiące gwałtownie zmieniły tę sytuację. Obecnie rynki te są niedoważone w stopniu najwyższym od końca 2001 roku. Trzeba przyznać, że w ostatnich trzech latach, pomimo bardzo silnego napływu nowych środków do funduszy rynków wschodzących, skala zwyżek indeksów akcji na giełdach emerging markets nie była imponująca. Dodając do tego brak wiary zarządzających we wzrost cen surowców (szczególnie przemysłowych) oraz zapowiedzi ograniczania skupu aktywów przez Fed, dostajemy receptę na ucieczkę kapitału z rynków wschodzących. Odpływ środków zaczął się już pod koniec lutego, jednak prawdziwej dynamiki nabrał dopiero po majowych i czerwcowych sygnałach płynących z amerykańskiego banku centralnego.
Bessa na rynku obligacji
Jednak to nie spadki na giełdach akcji rynków wschodzących stały się największym koszmarem inwestorów. W końcu ich słabość trwa już trzeci rok z rzędu i trudno było oczekiwać nagłej zmiany tej tendencji. Prawdziwym przegranym okazał się rynek obligacji. Hossa napędzana z jednej strony pogonią inwestorów za rentownością, a z drugiej dostępnością kapitału skuszonego wysokimi stopami zwrotu z funduszy obligacji, zakończyła się dość spektakularnie. W ciągu minionych trzech miesięcy fala umorzeń jednostek funduszy obligacji rynków wschodzących zniwelowała całkowicie 20 mld USD nadwyżki, jaką zakumulowały te fundusze w pierwszych pięciu miesiącach roku.
Chociaż wzrost rentowności obligacji objął swoim zasięgiem cały świat finansowy, to w największym stopniu był widoczny na rynkach uzależnionych od zewnętrznego finansowania, w związku z rosnącym deficytem obrotów bieżących. Do takich rynków można zaliczyć Turcję, której sektor bankowy jest dodatkowo bardzo wrażliwy na zmiany cen obligacji skarbowych. Ostatnie trzy lata to okres szczególnie silnego napływu kapitału portfelowego na turecki rynek długu. W porównaniu z latami 2005–2007, kiedy to znaczna część finansowania deficytu handlowego pochodziła z inwestycji bezpośrednich, w ostatnim okresie udział inwestorów długoterminowych spadł na korzyść mniej przewidywalnych finansowych. Potrzeba finansowania zagranicznego w przypadku Turcji wiąże się z wysokim deficytem handlowym, który moim zdaniem trudno jest wyjaśnić przewartościowaniem waluty lub nadmiernymi zakupami importowymi. Główną przyczyną ujemnego salda obrotów bieżących jest import ropy, który odpowiada za prawie jedną czwartą wartości zakupionych towarów i praktycznie całość deficytu. Tak czy inaczej deficyt wymaga finansowania, w związku z czym Turcja będzie jeszcze przez jakiś czas skazana na inwestorów zagranicznych, a jej waluta na lekkie osłabianie się, co wynika już z samej inflacji w tym kraju.
Słabość rynków wschodzących
Pomimo licznych problemów do ogłaszania wybuchu wielkiego kryzysu na rynkach wschodzących, w którego epicentrum ma się znajdować m.in. Turcja, jest jeszcze daleka droga. Trzeba przypomnieć, że kraj ten ma jeden z najmniejszych udziałów długu państwowego w PKB na świecie. Poza tym inwestorzy zagraniczni kupowali w ostatnich latach przede wszystkim dług denominowany w krajowej walucie, co znacząco zmniejsza ryzyko wypłacalności dłużnika. Dodatkowo, nawet jeśli kapitału portfelowego z Turcji ubędzie, to bufor zgromadzony przez ostatnią dekadę przez bank centralny (ponad 100 mld USD) powinien być wystarczający do „pokojowego" pożegnania się z zachodnimi inwestorami (wykres 1). Rezerwy te, występujące praktycznie w każdym kraju należącym do rynków wschodzących, są efektem nadmiaru kapitału, jaki wpływał przez lata, szczególnie po stronie obligacji. W normalnych warunkach powinny one wystarczyć do pokrycia odpływu kapitału bez wywołania istotnego ruchu na kursie walutowym. Problem w tym, że od 20 lat, czyli od chwili, gdy George Soros pokazał, w jaki sposób pokonać byłe imperium, sprzedając coś, czego się nie ma, rezerwy walutowe będą stanowiły ostatnią deskę ratunku. Dlatego osłabianie walut na rynkach wschodzących może mieć miejsce, ale nie jest moim zdaniem równoznaczne z kryzysem analogicznym do azjatyckiego, argentyńskiego czy rosyjskiego. Ograniczona dewaluacja w przypadku wielu państw może być natomiast elementem wspierającym wychodzenie ze stagnacji gospodarczej i lepszego wykorzystania poprawy koniunktury w USA i Europie. Granicą jest w tym przypadku rosnąca inflacja i związany z nią, bardziej niż z chęcią zatrzymania kapitału, wzrost stóp procentowych. Wszystko też jest kwestią ceny. Widoczna w ostatnich latach słabość rynków wschodzących i siła giełd rozwiniętych spowodowały znaczący rozdźwięk w wycenach. Zarówno wskaźniki ceny do wartości księgowej emerging markets, jak i ceny do zysku raportowanego i prognozowanego są o 30 proc. niższe w przypadku krajów rozwijających się (wykres 2). Tak duże dyskonto ostatni raz widziano prawie dekadę temu. Moim zdaniem nie jest ono usprawiedliwione stanem i perspektywami gospodarek oraz jakością spółek notowanych na tych rynkach. Albo inwestorzy zbyt niskie ryzyko przykładają do rynków rozwiniętych, albo ze zbyt dużą dozą sceptycyzmu podchodzą do inwestycji na rynkach wschodzących.
Brazylijskie kłopoty
Prawdą natomiast jest to, że zachodni inwestorzy, mający w pamięci kryzysy rozgrywające się od lat 80. ubiegłego stulecie na rynkach wschodzących, mają prawo być szczególnie wyczuleni na nierównowagę występującą w bilansach płatniczych. W końcu to w zdecydowanej większości właśnie tam kryły się źródła kryzysów państw Ameryki Łacińskiej czy Azji. Obecną sytuację, w której zakłada się długoterminowy i znaczący odpływ kapitałów z emerging markets, przyrównuje się do sytuacji z pierwszej połowy lat 80. XX wieku, kiedy bankrutowała Ameryka Łacińska, oraz do końcówki kolejnej dekady, kiedy kryzys objął Azję, Rosję i Brazylię (wykres 3). We wszystkich tych historycznych przypadkach, podobnie jak i dziś, pierwotną przyczyną problemów miał być wzrost wartości amerykańskiego dolara i stóp procentowych w USA, zarówno realnych jak i nominalnych. Przyjęło się twierdzić, że wyższa rentowność w Stanach powoduje wysysanie kapitału z bardziej ryzykownych miejsc, przez co wzmacnia się także dolar. Ponieważ dostęp do finansowania jest niezbędny dla wielu rynków wschodzących, jego niedobór oznacza głęboki kryzys ekonomiczny z silną dewaluacją i niespłacalnością zadłużenia w zestawie. Rzeczywiście można się doszukać pewnych prawidłowości, porównując np. siłę względną indeksów na rynkach wschodzących ze światowymi i kształtowaniem się trendów na dolarze czy stopach procentowych (wykres 4). Generalnie wzrost stóp i silny dolar nie wpływają korzystnie na kraje rozwijające się. Problem w tym, że ostatni wzrost rynkowych (bo jeszcze nie oficjalnych) stóp w USA to zaledwie powrót do normalności, do poziomów sprzed krachu z 2011 roku. Rynki wschodzące były w stanie pozyskiwać finansowanie i normalnie funkcjonować nawet przy wyższym poziomie stóp niż dziś. W przypadku dolara trend jej globalnego umocnienia jest powstrzymywany przez w miarę stabilną sytuację w stosunku do euro i chińskiego juana.