Sielankowa atmosfera na giełdach trwa i nawet jeśli jeszcze nie przypomina euforii, to warto zachować ostrożność. Tym bardziej że sygnały możliwej zmiany nastrojów miejscami są już widoczne.
Bańka na Wall Street ma się dobrze
Amerykańska hossa wciąż nie przestaje zadziwiać. Jednak, choć od kilku tygodni nabrała impetu, w ostatnich dniach zaczynają się pojawiać delikatne rysy. Łatwość, z jaką do niedawna główne indeksy forsowały „okrągłe" poziomy, zmąciły niewielkie na razie spadki w trakcie sesji z minionych wtorku i czwartku. Choć Dow Jones utrzymał się powyżej 26 tys. pkt, a S&P500 nie stracił kontaktu z 2800 pkt, wejście rynku w fazę korekty nie byłoby niczym nadzwyczajnym. Jednak biorąc pod uwagę wspomniane przyspieszenie zwyżkowej tendencji, wyśrubowane wyceny i ostrzeżenia, płynące ze strony coraz liczniejszego grona rynkowych guru, należy się liczyć z tym, że realizacja zysków może być dość gwałtowna. Choć na razie nie widać czynników, które mogłyby zasiać niepokój i zwątpienie w trwałość dobrej passy, powód lub pretekst zawsze może się znaleźć. Być może pojawi się on w związku z trwającym już sezonem publikacji wyników finansowych przez amerykańskie firmy i niekoniecznie musi się on wiązać z negatywnymi zaskoczeniami w tej kwestii. Bardziej doświadczeni gracze wiedzą, że gdy na rynku jest „zbyt pięknie", nie zawadzi wzmożona ostrożność.
Obawy może budzić choćby sytuacja na rynku długu. Po pewnym uspokojeniu z pierwszych dni minionego tygodnia środa i czwartek przyniosły mocną przecenę amerykańskich obligacji skarbowych. W jej wyniku rentowność dziesięciolatek skoczyła do prawie 2,63 proc., osiągając poziom poprzednich szczytów z grudnia 2016 r. i marca 2017 r. Rentowność papierów dwuletnich znalazła się na poziomie najwyższym od września 2008 r., czyli od 10 lat. Niezależnie od oceny, czy „wypłaszczenie krzywej", czyli zmniejszenie się różnicy poziomów rentowności obu rodzajów papierów w obecnej sytuacji może być uznane za sygnał ostrzegający przed recesją, czy „tym razem będzie inaczej", warto uważnie obserwować wydarzenia i relacje między rynkami akcji, walut i obligacji.
Emerging markets rekordowe
Rynki wschodzące korzystają pełnymi garściami z doskonałych nastrojów inwestorów, ożywienia gospodarczego, słabego dolara i dobrej sytuacji na giełdach surowcowych. W miniony czwartek MSCI Emerging Markets ETF przekroczył nienotowany dotąd w historii tego wskaźnika poziom 50 pkt. W wyniku obecnej, trwającej od grudnia ubiegłego roku, fali wzrostowej zyskał 12 proc., a więc mamy do czynienia z wyraźnym przyspieszeniem tendencji, rozpoczętej w styczniu 2016 r., czyli niemal równo dwa lata temu. W tym czasie MSCI EM wzrósł o 84 proc. Dla porównania – S&P500 poszedł w górę o 53 proc. W całym tym trendzie można się doszukać jedynie dwóch większych korekt spadkowych, których skala sięgała 9,5–10 proc., a obie miały miejsce w 2016 r. Od tamtego czasu zdarzały się tylko niewielkie, liczące po ok. 3 proc. ząbki, nierobiące na nikim wrażenia. Czy ta hossa ma szansę być kontynuowana? Oczywiście, dopóki warunki, między innymi te wymienione na wstępie, będą na to pozwalać. Najpoważniejszym zagrożeniem wydaje się coraz bardziej widoczne i coraz bardziej powszechne dążenie banków centralnych do zaostrzania polityki pieniężnej. Dotychczasowa odporność emerging markets na działania Fed może – a nawet musi – się kiedyś skończyć, szczególnie gdy przyłączą się do niego inni.
Po cichu tą ścieżką podąża już także Ludowy Bank Chin, ale jak widać, nie robi to większej szkody ani gospodarce, ani rynkom finansowym. Według najnowszych danych w 2017 r. chiński PKB wzrósł o 6,9 proc. To pierwszy ruch wskaźnika w górę, po sześciu latach obniżania się jego dynamiki. Byłby to więc powód do świętowania, gdyby nie tradycyjnie już pojawiające się przy takich okazjach wątpliwości co do ich wiarygodności. Tylko naiwny może uwierzyć, że chińska machina statystyczna działa tak szybko i sprawnie, że w ciągu kilkunastu dni jest w stanie podać roczny wynik, skoro ta sztuka nie udaje się w żadnym rozwiniętym kraju, także w tych, których gospodarki są znacznie mniejsze. Jakkolwiek by było, w każdym razie można, przynajmniej na razie, obawy o załamanie w Chinach skreślić z listy zagrożeń dla światowych rynków finansowych.