Mimo wzrostu kursów akcji spółek technologicznych w USA wielu inwestorów, obserwując słabość indeksów akcji na parkietach Starego Kontynentu, może mieć uzasadnione wątpliwości co do sensu świętowania kolejnej rocznicy rynku byka. Patrząc na to, jak daleko i jak szybko zarówno WIG, jak i indeks niemieckiej giełdy DAX oddaliły się od rekordów ustanowionych zaledwie siedem tygodni temu, mamy raczej prawo podnosić obawy o potencjalną zmianę długoterminowego trendu. Wystarczy wspomnieć, że wskaźnik frankfurckiej giełdy, zaledwie cztery dni przed „triumfalną" sesją indeksu Nasdaq, znalazł się na najniższym poziomie od lutego 2017 roku. Oznacza to ujemną roczną stopę zwrotu zrealizowaną przy najkorzystniejszym od dekady otoczeniu gospodarczym w Europie. Na GPW równie „imponującym osiągnięciem" pochwalić się mogły indeksy małych i średnich spółek. Przy wyraźnym widocznym w ostatnich tygodniach odwróceniu się zagranicznych inwestorów od firm z WIG20 nakreśliło to obraz rynku zupełnie niekorespondujący z sytuacją ekonomiczną w naszym kraju. W takich warunkach trudno się dziwić, że sentyment inwestorów indywidualnych w Polsce znalazł się ponownie na jednym z najniższych poziomów w historii, a ślady optymizmu widocznego jeszcze w styczniu zupełnie wyparowały.
Również na innych rynkach po ekscytacji inwestorów z początku roku nie pozostał ślad. Udział optymistów zarówno wśród zarządzających, jak i drobnych graczy w USA wyraźnie spadł, i to pomimo silnego odreagowania na Wall Street. W końcu niewiele brakowało, żeby początek marca przyniósł powtórkę lutowego krachu. Amerykańskie indeksy zamarkowały większą przecenę, reagując na „jastrzębie" wypowiedzi nowego szefa Fedu Jerome'a Powella oraz zapowiedzi wprowadzenia ceł importowych przez Donalda Trumpa. Na ten kolejny już pokaz powrotu zmienności na rynki najsilniej odpowiedziały oczywiście giełdy europejskie, zanurzając się wyraźnie poniżej dołków wcześniejszego krachu. Jednak, gdy okazało się, że szef Fedu zmienił się z drapieżnika w „gołębia" w zaledwie dwie doby, amerykańskie indeksy zostawiły zdezorientowanych Europejczyków w tyle. Nawet wizja wojny handlowej nie była w stanie zepsuć Amerykanom obchodów święta zakończenia poprzedniej bessy (9 marca 2009 r.). Większa zmienność na rynkach przyczyniła się do dezorientacji inwestorów w USA, szczególnie indywidualnych. Odsetek graczy neutralnie nastawionych do rynku akcji (stojących z boku) wzrósł gwałtownie w ostatnich tygodniach i zrównał się z poziomem osiągniętym po głosowaniu, w którym Brytyjczycy opowiedzieli się za brexitem.
Czynniki niepewności i ryzyka
Jeszcze wyraźniejsza zmiana nastawienia inwestorów nastąpiła w przypadku rynku obligacji w USA. Wzrost z 2,3 do 2,9 proc. rentowności 10-letnich obligacji skarbowych zrealizowany w ciągu zaledwie trzech miesięcy zaskoczył większość uczestników rynku. Głównym winowajcą okazał się w tym wypadku nie sam stopniowy proces podwyżek stóp przez Fed, który i tak był zakładany, ale powrót obaw o wzrost inflacji. Po jej nieoczekiwanym zniknięciu w ubiegłym roku, które frasowało nawet Janet Yellen, inflacja (m.in. dzięki zwyżkom cen ropy) powróciła na radary inwestorów. W sondażu przeprowadzanym przez Bank of America ML wśród zarządzających funduszami to właśnie wzrost cen konsumpcyjnych i związane z nim możliwe załamanie cen obligacji stały się w pierwszych dwóch miesiącach 2018 roku głównym zagrożeniem dla rynków. W rezultacie inwestorzy utrzymują obecnie bliskie rekordowym krótkie pozycje na amerykańskich obligacjach, obstawiając dalszy wzrost ich rentowności (wykres 1). Choć taka jednomyślność zazwyczaj prowadzi do odwrotnych skutków, to jak pokazuje historia ubiegłego roku (gdy przez pół roku większość „spekulantów" zarabiała na rosnących cenach obligacji), okres podwyższonej rentowności obligacji może jeszcze trochę potrwać. Szczególnie w momencie, gdy Fed nie ma zbyt wielu argumentów przemawiających za zwlekaniem z kolejną podwyżką stóp. Zresztą rynek pieniężny w USA już jej dokonał, więc Fed musi w marcu jedynie postawić kropkę nad i.
Znacznie więcej niepewności i czynników ryzyka, z którymi inwestorzy będą musieli się zmierzyć, wiąże się z ostatnimi decyzjami Donalda Trumpa. Chociaż dążenie do zmniejszenia deficytu handlowego i równoczesnego przywrócenia miejsc pracy w przemyśle było jednym z głównych postulatów podczas jego wieców wyborczych, to w trakcie pierwszego roku sprawowania urzędu niewiele się zdarzyło w tym temacie. Postraszono trochę Kanadę, zostawiając głównego winowajcę deficytu handlowego, czyli Chiny, w spokoju. Dopiero po szumnych zapowiedziach z początku marca i podpisaniu dekretu o nałożeniu ceł importowych na stal i aluminium widmo wojen handlowych stało się bardziej realne (uzasadnienie dla tego ruchu, czyli zagrożenie bezpieczeństwa narodowego, wpisuje się w wojenną retorykę). Rozpoczęcie prawdziwej wymiany ciosów w handlu międzynarodowym, w czasach tak daleko posuniętej globalizacji produkcji, niewątpliwie prowadziłoby do globalnej recesji. Jednak na razie wiele wskazuje na to, że działania Donalda Trumpa wpisują się w charakterystyczny dla niego sposób prowadzenia negocjacji. Protekcjonizm staje się w takim przypadku narzędziem, a nie celem. Wyłączenie spod zapisów dekretu (na czas negocjacji traktatu NAFTA) Kanady i Meksyku, czyli dwóch czołowych dostawców stali i aluminium do USA, jest moim zdaniem przejawem takiego właśnie podejścia. Dodając do tego zapowiedź nienakładania taryf na produkty pochodzące z Australii, jeśli tylko zostanie podpisana umowa bezpieczeństwa między oboma państwami (w domyśle na warunkach Białego Domu), rysuje się wyraźny schemat postępowania.
Gospodarka wspiera Wall Street
Najważniejszą kwestią dla Ameryki jest oczywiście atomowe zagrożenie płynące z Korei Północnej. Dziwnym zrządzeniem losu w pierwszych dwóch tygodniach marca okazało się, że możliwe jest spotkanie na szczycie Donalda Trumpa i Kim Dzong Una, Phenian wstrzyma się z próbami jądrowymi i rakietowymi, a Chiny, Korea Południowa oraz Japonia wyraziły swoje wsparcie dla procesu rokowań. Tak się składa, że te kraje również mają spory udział w amerykańskim imporcie stali i aluminium (Chiny zapewne dużo większy, niż wynika to z oficjalnych danych, ze względu na proceder wykorzystywania państw trzecich jako mylących trop pośredników). Niestety, Europa nie dysponuje tak silną kartą przetargową, którą mogłaby skusić amerykańskiego prezydenta do ustępstw. Obie strony przerzucają się więc oskarżeniami i zapowiedziami działań odwetowych. Domyślam się, że rynki akcji również traktują ostatnie decyzje Białego Domu jako przejaw może i brutalnych, ale jednak negocjacji, dlatego ich reakcja na wprowadzenie opłat celnych była (jak do tej pory) mocno stonowana.