Inflacja jest zagadkowo niska. W Polsce niższa niż w regionie

Nawet pomijając luty, gdy wzrost cen wyhamował do 1,4 proc., inflacja w Polsce pozostaje zadziwiająco niska. Nie jesteśmy pod tym względem ewenementem, ale trochę się wyróżniamy.

Publikacja: 27.03.2018 10:02

Inflacja to jedyny podatek, który można nałożyć bez zmian w prawie – mawiał Milton Friedman, sugerując, że tę perfidną metodę „pełzającej konfiskaty" aktywów wyjątkowo łatwo jest zastosować. I tak w przeszłości faktycznie było. Lekarstwem na nadmierne zadłużenie rządów był zwykle tzw. finansowy ucisk (ang. financial repression): połączenie podwyższonej inflacji i niskich stóp procentowych, wskutek czego te ostatnie w ujęciu realnym były ujemne. Ciężar długów malał kosztem tych, którzy posiadali oszczędności. Po ostatnim kryzysie finansowym i związanym z nim gwałtownym wzrostem zadłużenia rządów decydenci również sięgnęli po to sprawdzone remedium. Tym razem zadziałało jednak wyjątkowo słabo. O ile bowiem bankom centralnym udało się sprowadzić stopy procentowe – w tym te rynkowe, jak rentowność obligacji skarbowych – do historycznie niskich poziomów, o tyle inflacja pozostała uparcie niska. Okazuje się więc, że brak procesu legislacyjnego i konieczności prowadzenia konsultacji publicznych wcale nie czynią z inflacji podatku łatwego do wprowadzenia.

Ceny schowane w luce popytowej

W minionych pięciu latach ceny konsumpcyjne w krajach OECD rosły średnio w tempie 1,5 proc. rocznie, podczas gdy w poprzednich trzech pięciolatkach w tempie 2,2 proc. (lata 2008–2012), 2,5 proc. (2003–2007) i 3,6 proc. (1998–2002). To oznacza, że dynamika cen od kilku lat przez pozostaje poniżej celów inflacyjnych banków centralnych, choć wiele z nich z radością pozwoliłoby jej te cele czasowo przestrzelić.

To zjawisko częściowo można tłumaczyć ślamazarnym po kryzysie finansowym tempem wzrostu gospodarczego. PKB państw OECD rósł w latach 2013–2017 średnio w tempie 1,8 proc. – to oczywiście szybciej niż w poprzedniej, kryzysowej pięciolatce (0,6 proc.), ale wolniej niż dawniej, gdy normą były wyniki niewiele poniżej 3 proc. W tym kontekście niska inflacja nie dziwi. Tyle że presji inflacyjnej nie widać nawet w gospodarkach, które rozwijają się szybko, np. w USA. Fed pod koniec 2016 r. rozpoczął cykl podwyżek stóp procentowych nie dlatego, że obawiał się nadmiernej inflacji, tylko dlatego, że ma szerszy niż inne banki centralne mandat. Trudno bowiem odmówić racji prezesowi NBP Adamowi Glapińskiemu, gdy podkreśla – a robi to co miesiąc – że procesy inflacyjne niemal nigdzie na świecie nie uzasadniają zaostrzania polityki pieniężnej. Polska z blisko 5-proc. tempem wzrostu PKB i niespełna 2-proc. inflacją nie jest odosobnionym przypadkiem, choć może dość skrajnym.

– To nie jest tak, że dobra koniunktura w gospodarce przestała przekładać się na inflację. Za sprawą splotu czynników zarówno strukturalnych, jak i tych związanych ze specyfiką obecnego cyklu koniunkturalnego ten proces po prostu rozciągnął się w czasie, postępuje wolniej – tłumaczy „Parkietowi" Aleksandra Hałka, ekonomistka z Departamentu Analiz Ekonomicznych NBP. Jakie to czynniki? Po pierwsze, w wielu gospodarkach, w szczególności w strefie euro, pozostałością dwóch z rzędu kryzysów (finansowego z apogeum w 2008 r. i fiskalnego, który wybuchł w 2010 r.) jest niski poziom wykorzystania czynników wytwórczych, w szczególności pracy. To oznacza, że odpowiadając na wzrost popytu, firmy nie muszą podnosić cen, mogą po prostu zwiększać sprzedaż. Jeśli wierzyć szacunkom Komisji Europejskiej, luka popytowa – różnica między potencjalnym PKB, możliwym do uzyskania przy pełnym wykorzystaniu czynników wytwórczych, a PKB rzeczywistym – w 2017 r. wynosiła w strefie euro 0,4 proc. (potencjalnego PKB). Europejski Bank Centralny przypuszcza jednak, że faktycznie jest większa.

Jednak nawet jeśli luka popytowa zostanie domknięta, co prawdopodobnie nastąpi w tym roku, inflacja nie musi wcale przyspieszyć. Zarówno przedsiębiorcy, jak i pracownicy mają bowiem wciąż w pamięci wyjątkowo długi okres słabej koniunktury. A to wpływa na ich postępowanie. Ci pierwsi mogą nie chcieć podnosić cen z obawy, że stracą udziały w rynku, który pod wpływem globalizacji stał się bardzo konkurencyjny. Będą więc wstrzymywali się z tym tak długo, jak pozwoli im ich sytuacja finansowa. Pracownicy zaś nie domagają się podwyżek wynagrodzeń tak jak dawniej przy podobnym poziomie bezrobocia, ciesząc się z tego, że w ogóle mają pracę. Są też bardziej oszczędni, co osłabia popyt.

Druga ofensywa globalizacji

Wszystko to są jednak siły, które trzymają inflację na niskim poziomie tylko przejściowo. Można oczekiwać, że odpuszczą wraz z postępującym ożywieniem gospodarczym. Jeśli wtedy inflacja zacznie się kształtować tak jak dawniej, w ścisłym związku z koniunkturą, okaże się, że żadnej zagadki nie było. Jest to jednak mało prawdopodobne. Dynamikę cen tłumią bowiem także czynniki strukturalne, które też wyjaśniają, czemu pozostaje ona niska nawet w kwitnących gospodarkach.

Kluczowym z nich jest globalizacja. To nie jest wprawdzie zjawisko nowe, pod pewnymi względami nawet w ostatniej dekadzie osłabło (w latach 2012–2016 r. wolumen handlu międzynarodowego rósł wolniej niż globalny PKB, podczas gdy przed kryzysem, a także bezpośrednio po nim, było odwrotnie). Wygląda jednak na to, że jego wpływ na inflację stale rośnie. W ubiegłym roku Bank Rozrachunków Międzynarodowych (BIS) wyliczył, że w latach 2006–2016 w USA dynamika kosztów pracy – kluczowa determinanta inflacji – w 10 proc. kształtowała się pod wpływem kosztów pracy na świecie. Tymczasem w poprzedniej dekadzie globalna konkurencja wyjaśniała tylko 2 proc. dynamiki płac w USA. Średnio na świecie lokalny wzrost płac w minionej dekadzie w 22 proc. kształtował się pod wpływem sytuacji globalnej, a w latach 1995–2005 w 11 proc. Najwyraźniej jest to skutek outsourcingowego boomu – nieco późniejszego niż boom handlowy – którego przejawem jest kwitnący w Polsce sektor usług dla biznesu. Ekonomiści wskazują, że tej globalnej rywalizacji płacowej sprzyja trwający już od kilku dekad spadek znaczenia związków zawodowych.

Drugi ze strukturalnych czynników tłumiących inflację, powiązany ściśle z pierwszym, to postęp technologiczny. Z jednej strony sprawia on, że niektóre towary i usługi stają się tańsze, tak jednak działo się zawsze. Ważniejszy jest charakter tego postępu. Ekonomiści Międzynarodowego Funduszu Walutowego w ubiegłorocznym artykule wymieniali kilka kanałów, którymi rozwój technologii informacyjnych przekłada się na inflację. Z jednej strony automatyzacja ogranicza dynamikę płac, a jednocześnie przyspiesza wzrost produktywności firm. To łącznie tłumi ich koszty. Dodatkowo internet gruntownie przeobraził handel, zarówno wewnątrzkrajowy, jak i międzynarodowy: zaostrzył konkurencję, ograniczył potrzebę tworzenia kosztownych sieci sklepów, umożliwił konsumentom łatwe porównywanie cen – co dodatkowo zyska na znaczeniu wraz z rozwojem druku 3D, pozwalającego na ominięcie kosztów transportu związanych z transgranicznymi zakupami.

Na to nakłada się jeszcze nowa równowaga na rynku ropy naftowej, związana ze wzrostem jej wydobycia ze źródeł niekonwencjonalnych w USA. Kraj, który jeszcze niedawno był największym odbiorcą tego surowca na świecie, za kilka lat może stać się jego eksporterem netto (obecnie amerykański import ropy wciąż przewyższa eksport, który został wznowiony dopiero w 2015 r.). Wielu ekspertów uważa, że to ustabilizuje ceny ropy w okolicy 50–70 USD za baryłkę na całe dekady, a wraz z nimi inflację.

Tak dłużej być nie może?

Wszystkie te strukturalne hamulce inflacji są zaciągnięte również w Polsce. Najwyraźniej jednak występuje u nas kilka dodatkowych. Dynamika cen konsumpcyjnych nad Wisłą od dłuższego czasu jest bowiem wyraźnie niższa niż w krajach ościennych. Zharmonizowany indeks cen konsumpcyjnych (HICP) – miara inflacji wyliczana dla wszystkich państw UE według tej samej metodologii – w lutym br. był u nas o 11,6 proc. wyżej niż na początku 2010 r. Tak samo poziom cen wzrósł w Niemczech. Ale już w Czechach towary i usługi konsumpcyjne podrożały w tym czasie o 13,4 proc., na Litwie o 15,5 proc., a na Węgrzech o 18,7 proc.

– Pewne czynniki specyficzne dla Polski sprawiają, że inflacja jest u nas nieco niższa niż w innych krajach regionu – przyznaje Aleksandra Hałka, naczelnik wydziału inflacji i cen w DAE NBP. – Jeden z nich to większe rozdrobnienie handlu, również tego wielkopowierzchniowego. Nie ma u nas sieci dominujących w takim stopniu jak w innych państwach. A to sprawia, że konkurencja jest ostrzejsza – tłumaczy. To może stać za zjawiskiem, które część ekonomistów uważa za statystyczną iluzję spowodowaną błędną metodologią GUS – trwający niemal nieprzerwanie od 2002 r. spadek cen odzieży i obuwia w tempie około 5 proc. rocznie. Obniża to roczną inflację o 0,3 pkt proc. w porównaniu z państwami, w których odzież i obuwie mają stabilne ceny.

– Wzrost płac w Polsce jest wciąż wolniejszy niż w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, z kolei wzrost PKB jest szybszy. To oznacza, że jednostkowe koszty pracy rosną wolniej – dodaje ekonomistka banku centralnego. Niemrawy wzrost płac nad Wisłą sam w sobie jest pewną zagadką. Oceniając na podstawie stopy bezrobocia (w lutym wyniosła 6,8 proc.), koniunktura na polskim rynku pracy jest najlepsza od transformacji ustrojowej. Wynagrodzenia wcale jednak najszybciej nie rosną. W 2008 r., gdy stopa bezrobocia wyznaczyła wcześniejsze minimum na poziomie 8,8 proc., przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw rosło w tempie dwucyfrowym (około 10–12 proc. rocznie). Tymczasem maksimum z obecnego cyklu to 7,3 proc. – Dzieje się tak m.in. dlatego, że płaca minimalna rośnie wolniej niż w innych krajach regionu, a w sferze budżetowej płace są w zasadzie zamrożone. Ciągle mamy też niewykorzystane zasoby pracowników, np. w postaci osób nieaktywnych zawodowo, które dopiero się aktywizują. Do tego dochodzi imigracja z Ukrainy. Pod tym względem jesteśmy w dość korzystnej sytuacji – ocenia Hałka.

Jak długo ta korzystna sytuacja się utrzyma, nie wiadomo. NBP zakłada, że wzrost płac nie będzie już w zasadzie przyspieszał, a w efekcie inflacja w najbliższych latach pozostanie w pobliżu celu banku centralnego na poziomie 2,5 proc. (z tolerancją odchyleń o 1 pkt proc. w obie strony). Część ekonomistów ostrzega jednak, że to jest bardzo krucha równowaga. Zwracają uwagę, że w związku z ostrą konkurencją na polskim rynku firmy, biorąc na siebie rosnące koszty pracy, ograniczają marże. Potwierdzają to ostatnie dane GUS, z których wynika, że w budownictwie i przemyśle przetwórczym – czyli tych sektorach gospodarki, w których firmom najbardziej daje się we znaki niedobór rąk do pracy – rentowność sprzedaży maleje. Ten stan rzeczy nie może trwać wiecznie. Wystarczy, że któryś z dużych graczy zdecyduje się podwyższyć ceny, aby inni poszli w jego ślady. Wtedy zaś inflacja skokowo wzrośnie. Brzmi to przekonująco, problem w tym, że tak samo było rok i dwa lata temu.

[email protected]

Analizy rynkowe
Spółki z potencjałem do portfela na 2025 rok. Na kogo stawiają analitycy?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Analizy rynkowe
Prześwietlamy transakcje insiderów. Co widać między wierszami?
Analizy rynkowe
Co czeka WIG w 2025 roku? Co najmniej stabilizacja, ale raczej wzrosty
Analizy rynkowe
Marże giełdowych prymusów w górę
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Analizy rynkowe
Tydzień na rynkach: Rajd św. Mikołaja i bitcoina
Analizy rynkowe
S&P 500 po dwóch bardzo udanych latach – co dalej?