Inflacja to jedyny podatek, który można nałożyć bez zmian w prawie – mawiał Milton Friedman, sugerując, że tę perfidną metodę „pełzającej konfiskaty" aktywów wyjątkowo łatwo jest zastosować. I tak w przeszłości faktycznie było. Lekarstwem na nadmierne zadłużenie rządów był zwykle tzw. finansowy ucisk (ang. financial repression): połączenie podwyższonej inflacji i niskich stóp procentowych, wskutek czego te ostatnie w ujęciu realnym były ujemne. Ciężar długów malał kosztem tych, którzy posiadali oszczędności. Po ostatnim kryzysie finansowym i związanym z nim gwałtownym wzrostem zadłużenia rządów decydenci również sięgnęli po to sprawdzone remedium. Tym razem zadziałało jednak wyjątkowo słabo. O ile bowiem bankom centralnym udało się sprowadzić stopy procentowe – w tym te rynkowe, jak rentowność obligacji skarbowych – do historycznie niskich poziomów, o tyle inflacja pozostała uparcie niska. Okazuje się więc, że brak procesu legislacyjnego i konieczności prowadzenia konsultacji publicznych wcale nie czynią z inflacji podatku łatwego do wprowadzenia.
Ceny schowane w luce popytowej
W minionych pięciu latach ceny konsumpcyjne w krajach OECD rosły średnio w tempie 1,5 proc. rocznie, podczas gdy w poprzednich trzech pięciolatkach w tempie 2,2 proc. (lata 2008–2012), 2,5 proc. (2003–2007) i 3,6 proc. (1998–2002). To oznacza, że dynamika cen od kilku lat przez pozostaje poniżej celów inflacyjnych banków centralnych, choć wiele z nich z radością pozwoliłoby jej te cele czasowo przestrzelić.
To zjawisko częściowo można tłumaczyć ślamazarnym po kryzysie finansowym tempem wzrostu gospodarczego. PKB państw OECD rósł w latach 2013–2017 średnio w tempie 1,8 proc. – to oczywiście szybciej niż w poprzedniej, kryzysowej pięciolatce (0,6 proc.), ale wolniej niż dawniej, gdy normą były wyniki niewiele poniżej 3 proc. W tym kontekście niska inflacja nie dziwi. Tyle że presji inflacyjnej nie widać nawet w gospodarkach, które rozwijają się szybko, np. w USA. Fed pod koniec 2016 r. rozpoczął cykl podwyżek stóp procentowych nie dlatego, że obawiał się nadmiernej inflacji, tylko dlatego, że ma szerszy niż inne banki centralne mandat. Trudno bowiem odmówić racji prezesowi NBP Adamowi Glapińskiemu, gdy podkreśla – a robi to co miesiąc – że procesy inflacyjne niemal nigdzie na świecie nie uzasadniają zaostrzania polityki pieniężnej. Polska z blisko 5-proc. tempem wzrostu PKB i niespełna 2-proc. inflacją nie jest odosobnionym przypadkiem, choć może dość skrajnym.
– To nie jest tak, że dobra koniunktura w gospodarce przestała przekładać się na inflację. Za sprawą splotu czynników zarówno strukturalnych, jak i tych związanych ze specyfiką obecnego cyklu koniunkturalnego ten proces po prostu rozciągnął się w czasie, postępuje wolniej – tłumaczy „Parkietowi" Aleksandra Hałka, ekonomistka z Departamentu Analiz Ekonomicznych NBP. Jakie to czynniki? Po pierwsze, w wielu gospodarkach, w szczególności w strefie euro, pozostałością dwóch z rzędu kryzysów (finansowego z apogeum w 2008 r. i fiskalnego, który wybuchł w 2010 r.) jest niski poziom wykorzystania czynników wytwórczych, w szczególności pracy. To oznacza, że odpowiadając na wzrost popytu, firmy nie muszą podnosić cen, mogą po prostu zwiększać sprzedaż. Jeśli wierzyć szacunkom Komisji Europejskiej, luka popytowa – różnica między potencjalnym PKB, możliwym do uzyskania przy pełnym wykorzystaniu czynników wytwórczych, a PKB rzeczywistym – w 2017 r. wynosiła w strefie euro 0,4 proc. (potencjalnego PKB). Europejski Bank Centralny przypuszcza jednak, że faktycznie jest większa.
Jednak nawet jeśli luka popytowa zostanie domknięta, co prawdopodobnie nastąpi w tym roku, inflacja nie musi wcale przyspieszyć. Zarówno przedsiębiorcy, jak i pracownicy mają bowiem wciąż w pamięci wyjątkowo długi okres słabej koniunktury. A to wpływa na ich postępowanie. Ci pierwsi mogą nie chcieć podnosić cen z obawy, że stracą udziały w rynku, który pod wpływem globalizacji stał się bardzo konkurencyjny. Będą więc wstrzymywali się z tym tak długo, jak pozwoli im ich sytuacja finansowa. Pracownicy zaś nie domagają się podwyżek wynagrodzeń tak jak dawniej przy podobnym poziomie bezrobocia, ciesząc się z tego, że w ogóle mają pracę. Są też bardziej oszczędni, co osłabia popyt.