Już prawie od pięciu miesięcy inwestorzy muszą zmagać się z podwyższoną zmiennością na światowych parkietach. I to się nie zmieni. Jednak rezultat tych wahań jest taki, że indeks S&P 500 w połowie maja znalazł się na poziomie notowanym pod koniec ubiegłego roku. I to powinno się zmienić. Albo rynki padną na kolana np. przed widmem recesji będącej skutkiem wojen handlowych, albo inwestorzy uwierzą, że rekordowe zyski publikowane właśnie przez spółki z Wall Street nie są jedynie objawem szczytu koniunktury.
Jak na razie główne zagrożenie, które od dwóch miesięcy spędza inwestorom sen z powiek, czyli rozpoczęcie prawdziwej wymiany ciosów w wojnie handlowej między USA a resztą świata, ma wymiar bardziej medialny niż rzeczywisty. Na razie jedynym namacalnym efektem gróźb Donalda Trumpa, szczególnie pod adresem Chin, stało się sygnowane pod koniec kwietnia porozumienie pokojowe między obiema Koreami, którego jednym z elementów ma być zakończenie testów broni nuklearnej przez reżim Kim Dzong Una. Niebagatelną rolę w tym nagłym zwrocie akcji odegrało zapewne praktycznie całkowite zatrzymanie chińskiego importu towarów z Korei Północnej. Negocjacje dotyczące określenia nowych zasad wzajemnej wymiany handlowej między Pekinem a Waszyngtonem trwają natomiast w najlepsze i zapewne szybko się nie skończą, zmuszając Donalda Trumpa do przesunięcia daty rozpoczęcia obowiązywania nowych taryf celnych. Podobny ukłon w kierunku partnerów handlowych został ostatnio wykonany w przypadku amerykańskich „sprzymierzeńców", czyli Kanady i Europy. Wszystko to daje nadzieję, że wojny handlowe staną się jedynie kolejną spośród wielu niespełnionych obaw, z jakimi inwestorzy musieli się mierzyć w ostatnich latach (chinageddon, brexit, wybory). Jeśli stanie się inaczej i sytuacja wymknie się spod kontroli, to globalna recesja będzie nieunikniona.
Na razie wymiana międzynarodowa, m.in. dzięki sile amerykańskiej gospodarki, jest jednym z najjaśniejszych punktów globalnego ożywienia trwającego od półtora roku (wykres 1). Nagłe wciśnięcie hamulca w wymianie handlowej najboleśniej odczułyby zapewne rynki wschodzące, ulubieńcy inwestorów w ostatnich dwóch latach. To właśnie fundusze inwestujące w akcje na emerging markets pozyskały od połowy 2016 roku prawie 140 mld dolarów (w przypadku rynku obligacji nawet nieco więcej), co mocno kontrastuje z niewielkimi napływami do Europy i odpływami z funduszy inwestujących na Wall Street (wykres 2). Nawet tegoroczna huśtawka nastrojów na rynkach rozwiniętych nie przełożyła się na zatrzymanie strumienia pieniędzy płynącego na rynki wschodzące. W ciągu ostatnich kilku tygodni rynek wysłał jednak inwestorom wyraźny sygnał ostrzegawczy, na podobnej zasadzie jak w lutym – przypominając, że wysoka zmienność jest immanentną cechą inwestycji w akcje i w marcu, gdy okazało się, że nawet liderzy hossy (spółki FANGs) nie są nietykalni.
Sygnał ostrzegawczy
Trwający od połowy kwietnia wystrzał amerykańskiej waluty, któremu towarzyszy kolejna fala wzrostu rentowności obligacji skarbowych, zaczął się przekładać na względną słabość zarówno akcji, jak i obligacji na rynkach wschodzących. Rynkowe perturbacje widać było najbardziej w przypadku najsłabszych ogniw łańcucha emerging markets, takich jak Turcja, Rosja, Brazylia, nie wspominając już o Argentynie, gdzie bank centralny w ciągu dwóch tygodni podniósł krótkoterminowe stopy procentowe z 27 do 40 proc. Rosyjskie aktywa finansowe znalazły się zresztą pod silnym ostrzałem już na początku kwietnia, gdy Biały Dom zdecydował o nałożeniu dodatkowych sankcji ekonomicznych na kilku oligarchów i ich firmy. Nastrojom wokół rynków wschodzących nie pomogło na pewno ani zaostrzenie sytuacji militarnej w Syrii, ani zapowiedź Donalda Trumpa unieważnienia porozumienia z Iranem. Nawet w naszym kraju, oazie stabilizacji i dobrobytu, odczuliśmy konsekwencje pogorszenia się sentymentu wokół rynków wschodzących, których wciąż jesteśmy częścią. Wyraźnie osłabła krajowa waluta (względem euro, bo do dolara kwestia była oczywista), a rentowność 10-letnich obligacji skarbowych, które jeszcze pod koniec kwietnia zrównały się z dochodowością amerykańskiego długu, gwałtownie wzrosła.
Ewentualne dalsze umocnienie dolara i jeszcze wyższe stopy procentowe w USA wydają się dziś znacznie poważniejszym powodem do kontynuacji trendu odwracania się inwestorów od rynków wschodzących niż wciąż mgliste ryzyko wojen handlowych na pełną skalę. Trzeba pamiętać , że exodus z funduszy akcji i obligacji (w walutach lokalnych i dolarach) nawet się jeszcze nie rozpoczął na skalę korespondującą z wcześniejszą falą gigantycznych napływów. Wszystko zdarzyło się zbyt szybko, żeby inwestorzy gremialnie zdołali zareagować na słabość swojego ulubionego do niedawna rynku. Jeśli równie szybko dolar zacznie ponownie tracić na wartości, a poziom 3 proc. rentowności na amerykańskiej 10-latce okaże się trudny do przebicia, to „zejście lawiny" odpływów może zostać na jakiś czas odroczone. W końcu w przypadku obligacji dalszy wzrost rentowności stał się już konsensusem, co może nieco wstrzymywać dalsze obsuwanie się cen papierów dłużnych. Jednak pozycje „spekulacyjne" obstawiające spadek dolara wciąż są rekordowe.