W przeddzień Święta Niepodległości Donald Trump po raz kolejny oskarżył Chiny i Unię Europejską o walutowe manipulacje i nieuczciwą konkurencję, sygnalizując, że zawieszenie broni na froncie handlowym, nie oznacza zakończenia walki o amerykańską dominację.
Wall Street już jest wielka
Jeśli wyborcze hasło o uczynieniu Ameryki wielką mierzyć wynikami Wall Street, to z pewnością Donaldowi Trumpowi się udało je zrealizować. W wigilię Święta Niepodległości główne indeksy ustanowiły historyczne rekordy, a w czwartek kontrakty terminowe na S&P 500 przekroczyły psychologiczną barierę 3000 punktów. Od początku roku ten indeks zyskuje prawie 20 proc., Dow Jones idzie w górę o 15 proc. a Nasdaq Composite o 23 proc. i gdyby nieprzekraczający 20 proc. wzrost Shanghai Composite, można by ogłosić bezdyskusyjną przewagę Stanów Zjednoczonych nad resztą świata, przynajmniej giełdowego. Być może to właśnie ten drobny szczegół tak zirytował Trumpa, że zdecydował się postraszyć głównych konkurentów, ponownie zarzucając im wieloletnią nieuczciwą konkurencję poprzez celową grę na osłabienie swoich walut, kosztem dolara. Racjonalne dyskutowanie z tego typu argumentami nie ma raczej większego sensu, ale wypada jednak przypomnieć, że to Fed przez kilka pokryzysowych lat przodował w stosowaniu niekonwencjonalnych narzędzi polityki pieniężnej, pompując bilans banku centralnego do gigantycznych rozmiarów, a EBC pozostawał w tym czasie co najmniej dwa kroki w tyle, zarówno w przypadku obniżania stóp procentowych, jak i luzowania ilościowego. Niemniej jednak poczucie „krzywdy" amerykańskiego prezydenta powoduje, że wojna walutowa wisi w powietrzu, zaś przeszkodą w jej prowadzeniu jest Fed, a w szczególności jej szef Jerome Powell, który ociąga się z pójściem do ataku, czyli obniżaniem stóp procentowych.
Amerykańska waluta na razie podchodzi do tego zamieszania dość obojętnie. Dollar Index w ostatnich dniach rósł, kierując się ku lokalnym szczytom z maja i kwietnia i utrzymując się w okolicach poziomu najwyższego od dwóch lat, patrząc nieco dalej wstecz, jest najmocniejszy od 17 lat. Trudno się jednocześnie dziwić słabości juana, skoro chińska gospodarka systematycznie traci dynamikę, a dodatkowo bombardowana jest amerykańskimi cłami i szykanami wobec części firm technologicznych. Chińskie władze używają impulsu monetarnego, w celu powstrzymania niekorzystnych tendencji w gospodarce, a osłabienie waluty jest skutkiem ubocznym. Podobnie kondycja gospodarki strefy euro nie przemawia za siłą wspólnej waluty i w pełni uzasadnia poluzowanie polityki pieniężnej.
Nadal mamy do czynienia z sytuacją, w której jednocześnie idą w górę ceny na rynku akcji i długu. W trakcie pierwszych czterech sesji minionego tygodnia DAX zyskał prawie 2 proc., a rentowność niemieckich dziesięciolatek obniżyła się do rekordowego poziomu minus 0,4 proc. Widać więc, że inwestorzy całkiem poważnie wzięli do siebie zapowiedzi Mario Draghiego, dotyczące gotowości do obniżenia stóp procentowych, a w razie potrzeby, także do wznowienia programu skupu obligacji. Rachuby dotyczące poluzowania polityki pieniężnej przez EBC jeszcze mocniej nasiliły się po informacji o tym, że unijni przywódcy uzgodnili, że następczynią Draghiego zostanie Christine Lagarde, która znacznie więcej ma wspólnego z polityką sensu stricte niż z polityką pieniężną i w jej działaniach dominować może ta pierwsza, a więc skłaniać do monetarnego wspomagania gospodarki. Rentowność dziesięciolatek amerykańskich już w miniony wtorek spadła poniżej 2 proc., a w środę dotarła w okolice 1,95 proc., schodząc najniżej od prawie trzech lat.
Z atmosfery luzowania polityki pieniężnej w umiarkowanej skali korzystały rynki wschodzące. MSCI Emerging Markets (ETF) rósł do środy o 0,75 proc., ale tak naprawdę to zasługa jedynie sesji poniedziałkowej. Kolejne były już lekko spadkowe. Shanghai Composite zwyżkował o niespełna 1 proc., ledwie utrzymując się powyżej 3000 punktów.