O kondycji branży domów maklerskich powiedziano i napisano już niemal wszystko. Niskie obroty na GPW, przedłużający się marazm na rynku IPO, ogólna niechęć inwestorów do rynku kapitałowego, a także inflacja regulacyjna to chleb powszedni brokerów. Stan ten utrzymuje się od dłuższego czasu, więc i trudy, z jakimi boryka się branża, większość firm odczuła już na własnej skórze. Wcielanie domów maklerskich w struktury banków, ograniczanie sieci sprzedaży, rezygnacja z niektórych obszarów działalności czy też zwolnienia są namacalnymi przykładami tego, że w branży nie dzieje się dobrze. Kolejne zmiany wydają się być jedynie kwestią czasu. Rynek akcji jest bowiem za mały, aby mogli wyżyć z niego wszyscy pośrednicy. Niektórzy zresztą już teraz świadomie omijają ten obszar i szukają nisz rynkowych, które dają nadzieję na zarobek. Wydaje się, że trend ten może tylko przybierać na sile.
Mniejsi szukają miejsca
W Polsce przez wiele lat funkcjonował model uniwersalnego domu maklerskiego. Oznacza to, że wszyscy starali się robić wszystko. Im dłużej jednak w branży trwa kryzys, tym trudniej jest utrzymać ten model. Nie dość bowiem, że tort akcyjny nie rośnie, to jeszcze coraz większa jego część przypada zagranicznym podmiotom. A przecież jeszcze kilka lat temu udział zdalnych członków w obrotach na GPW wynosił około 25–30 proc. Obecnie zagraniczne firmy odpowiadają już za ponad 50 proc. obrotów na warszawskiej giełdzie.
– Z obrotu giełdowego nie da się utrzymać kilkudziesięciu podmiotów, szczególnie, że część biznesu dla krajowej branży jest po prostu niedostępna. Mam tu na myśli handel elektroniczny, który przechodzi przez globalnych graczy. Portfel prowizji jest więc ograniczony – wskazywał ostatnio w rozmowie z „Parkietem" Grzegorz Zawada, dyrektor BM PKO BP. Pytania o sens prowadzenia biznesu i model jego funkcjonowania pojawiają się w przypadku firm, za którymi stoją duże grupy bankowe, a co dopiero w przypadku mniejszych, niezależnych podmiotów. O ile jednak duże domy maklerskie mające wsparcie banków potrafią zacisnąć pasa i przeczekać ciężkie chwile, rekompensując sobie (też jednak w ograniczonym stopniu) słabość rynku akcji większą aktywnością w innych obszarach rynkowych, o tyle mniejsze podmioty, które mogą liczyć tylko na siebie, często walczą o być albo nie być. Wiele firm świadomie nie podejmuje rękawicy i szuka obszarów działalności, którymi nie interesują się najwięksi. W obecnych czasach robienie wszystkiego przez wszystkich nie ma bowiem biznesowego uzasadnienia.
– Trudno, aby maklerzy zarabiali na obsłudze inwestorów, jeśli brakuje inwestorów. Nie można dzielić się tortem, którego nie ma. Wydaje się, że jedyną logiczną strategią rozwoju dla niezależnych domów maklerskich jest znalezienie niszy, która nie jest interesująca dla dużych graczy, czyli np. rynek private debt, przeprowadzanie emisji obligacji dla średniej wielkości przedsiębiorstw lub prowadzenie IPO mniejszych podmiotów, ponieważ utrzymywanie zdywersyfikowanej działalności jest nie do udźwignięcia ze względu na wysokie koszty związane z wyśrubowanymi regulacjami – wskazuje Wojciech Bartosik, analityk w DM Michael/Strom. Jak jednak dodaje, zawężenie działalności tylko do jednego obszaru też nie jest najlepszym pomysłem. – Utrzymywanie biznesu na jednej nodze jest dość ryzykowne, co pokazała np. afera GetBacku, która nie tylko praktycznie zamroziła na rok rynek obligacji korporacyjnych, ale też podkopała zaufanie do całego rynku kapitałowego. Właśnie brak zaufania do rynku kapitałowego oraz jego silne uregulowanie (żeby nie powiedzieć przeregulowanie) są głównym źródłem problemów branży maklerskiej. Gdyby istniało jakieś rozwiązanie będące Świętym Graalem, które pozwoliłoby niezależnym domom maklerskim ponownie wypracowywać dobre wyniki, to na pewno któraś z instytucji już by zaczęła je stosować – mówi Bartosik.