Giełda daje wielką szansę właścicielom firm. W ramach oferty publicznej i dzięki debiutowi na rynku giełdowym mogą sprzedać część istniejących akcji i sami pozyskać gotówkę lub wyemitować nowe walory, dzięki czemu spółka pozyska kapitał, który może przeznaczyć na rozwój. W obu przypadkach skorzystać powinni także inwestorzy kupujący w IPO akcje z dyskontem: jeśli firma będzie się rozwijać, notowania powinny rosnąć, jest też szansa na dywidendy. Gorzej jednak, gdy po debiucie kurs akcji spada, a główny akcjonariusz wykorzystuje to do ogłoszenia wezwania i ściągnięcia swojej spółki z giełdy po cenie wyraźnie niższej, niż ta, po której sprzedawano akcje w IPO.
Drogo sprzedać, tanio odkupić
Takie przypadki budzą wśród giełdowych inwestorów spore kontrowersje. Przypominają nieco sytuację typu „zjeść ciastko i mieć ciastko". Główny akcjonariusz wprowadzonej na giełdę firmy albo się właśnie spieniężył i ma w kieszeni sporo gotówki, albo spółka pozyskała świeży kapitał na rozwój. W każdym z tych przypadków akcjonariusz ten najczęściej zachowuje kontrolę nad spółką, zatem nadal nią rządzi. Jednak gdy jakiś czas po debiucie skupuje walory po cenie niższej od tej z IPO i wycofuje firmę z giełdy, to tak jakby zjadł dwa ciastka i wciąż je miał.
Inwestorom z GPW taka sytuacja mogła się niedawno przypomnieć, gdy usłyszeli, że InPost zamierza zadebiutować na giełdzie w Amsterdamie, a jego wycena to 7–8 mld euro (prawie 34 mld zł). To wielokrotnie więcej niż wycena, przy której spółka została w 2017 r. ściągnięta z GPW (127 mln zł). Trzeba jednak zaznaczyć, że obecny InPost to nie ta sama spółka co wtedy – po delistingu Integera, innej firmy Rafała Brzoski, przez którą była kontrolowana, została zrestrukturyzowana i połączona z Integerem, ale łączna cena zdejmowanych z GPW Integera i Inpostu wyniosła mniej niż 500 mln zł, zatem szykowana na potrzeby IPO w Amsterdamie wycena jest wielokrotnie większa i robi duże wrażenie. Choć nadal należy pamiętać o tym, że przeprowadzono sporą restrukturyzację, firma prawdopodobnie została mocno dokapitalizowana i wyraźnie zwiększyła skalę działania.
Kurierski InPost zadebiutował na GPW w październiku 2015 r. i w IPO sprzedawano akcje po 25 zł za sztukę, wartość oferty wyniosła 121 mln zł (nie było emisji, pieniądze ze sprzedaży istniejących akcji trafiły do spółki matki, czyli do Integera). W sierpniu 2016 r., niecały rok po debiucie, za akcje InPostu płacono już poniżej 6,8 zł. Po przeprowadzonym wiosną 2017 r. wezwaniu główny akcjonariusz wycofał spółkę z GPW, płacąc zaledwie po 11 zł za walor, czyli strata inwestorów z GPW, zanotowana przez półtora roku, wyniosła aż 56 proc.
Trwa wezwanie na PEM, które ogłosił MCI, jego główny akcjonariusz. Spółka zadebiutowała w kwietniu 2015 r. po tym, jak ze sprzedaży istniejących akcji pozyskano 46 mln zł. Sprzedawano je po 111 zł, czyli dużo drożej, niż MCI płaci teraz w wezwaniu: najpierw oferował tylko 15 zł, teraz podniósł cenę do 17,65 zł. Nawet po uwzględnieniu wypłaconych dywidend to wartość niższa o 60 proc. od ceny z IPO. W marcu 2020 r. kurs osunął się do zaledwie 6 zł. W drugim półroczu 2020 r. zakończyło się wezwanie głównych akcjonariuszy, chcących ściągnąć z giełdy Master Pharm. Zaproponowali 4,2 zł na akcję, co uwzględniając trzy dywidendy, oznacza, że brutto inwestorzy stracili prawie 20 proc., bo wiosną 2016 r. spółka zadebiutowała po IPO wartym 29 mln zł (18 mln zł z emisji), w którym sprzedawano walory po 6 zł za sztukę.