Rok temu część ekspertów snuła czarne scenariusze chińsko-amerykańskiej wojny handlowej, którą miał wywołać prezydent USA Donald Trump. Wojna ta miała wpędzić USA w recesję, a świat w nowy kryzys. Taka katastrofa miała nastąpić już w pierwszym roku rządów Trumpa. Ja natomiast sugerowałem na łamach „Parkietu", że obie strony będą próbowały się porozumieć, a twarda antychińska retoryka wyborcza Trumpa miała za zadanie jedynie skłonić Pekin do poważnego potraktowania prób ułożenia na nowo relacji handlowych obu supermocarstw. „Ciekawą wskazówką co do przyszłej polityki Trumpa są kadry, jakimi obsadza on kluczowe resorty (...). Sekretarzem handlu będzie doświadczony biznesmen Wilbur Ross, który już uspokaja, że Trump pewnie nie będzie musiał wprowadzać karnych ceł na chińskie produkty. Na nowego ambasadora w Pekinie wyznaczony zaś został Terry Branstad, republikański gubernator Iowa, który od 1985 r. przyjaźni się z chińskim prezydentem Xi Jinpingiem. Taka ekipa sugeruje, że Trump szykuje się nie tyle na wojnę handlową, ile na trudne negocjacje" – pisałem na łamach „Parkietu" w grudniu 2016 r. I jak na razie ten scenariusz się sprawdza. Trump spotkał się w kwietniu z chińskim przywódcą Xi Jinpingiem w rezydencji Mar-a-Lago i w listopadzie w Pekinie. Oba spotkania miały niezwykle kordialną oprawę. Wyglądało to tak, jakby najpierw Trump chciał zaimponować Xi, a później Chińczycy chcieli podbechtać ego amerykańskiego prezydenta. Doszło również do rozmów międzyrządowych. Czy osiągnięto jednak jakieś konkrety?
Teatr dyplomatyczny
Przede wszystkim amerykański Departament Stanu nie zaliczył Chin do krajów manipulujących swoją walutą w celach protekcjonistycznych. Nie nałożono żadnych karnych ceł na chińskie produkty, co mocno kontrastuje choćby z tym, że nowa administracja ukarała kanadyjski koncern Bombardier 300-proc. cłem na samoloty, bo spółka ta dostawała pomoc publiczną (a ile chińskich firm dostaje różnego rodzaju wsparcie od własnego rządu?). Władze USA dały do zrozumienia, że mogą pozytywnie spojrzeć na wielki program infrastrukturalny znany jako Nowy Jedwabny Szlak, czyli projekt, na którym bardzo zależy Pekinowi. Chiny w maju zgodziły się na import amerykańskiej wołowiny (blokowany od wielu lat), a w lipcu na sprowadzanie ryżu z USA. W listopadzie oba kraje zawarły między sobą umowy opiewające na około 250 mld USD. – Chińczycy będą kupowali samoloty Boeinga oraz amerykański gaz łupkowy. To są konkrety oddalające groźbę wojny handlowej. Zarówno administracja Trumpa, jak i chińskie władze zachowały się bardzo pragmatycznie – twierdzi Kelvin Tay, regionalny dyrektor inwestycyjny w UBS Wealth Management w Singapurze.
Bardzo wiele jeszcze jednak pozostało do zrobienia. Chiński rynek nie jest jeszcze tak otwarty na amerykańskie produkty, jak chciałaby administracja Trumpa. Wiele chińskich obietnic, dotyczących m.in. szerszego dostępu do rynków finansowych, pozostaje w sferze projekcji, a ich realizacja będzie trudna. Amerykanie zachowują sobie zresztą pole do manewru. Latem rozważali wprowadzenie karnych ceł na chińską stal i wciąż nie zrezygnowali z tej broni. Kwestią otwartą jest też postępowanie w sprawie masowej kradzieży amerykańskiej własności intelektualnej dokonywanej przez chińskie spółki. Dałoby ono podstawy do nałożenia w przyszłości karnych ceł na produkty z ChRL. Obie strony deklarują przy tym, że chcą polepszenia relacji handlowych. Chiny kuszą „marchewką", ale działają ostrożnie i nie ustępują zbyt dużo, Stany Zjednoczone epatują entuzjazmem, a za plecami trzymają na wszelki wypadek „wielki kij". Dawno świat nie przeżywał takiego dyplomatycznego spektaklu.
– USA i Chiny prowadzą ze sobą subtelną grę dyplomatyczną. Co pewien czas prezydent Donald Trump porusza temat amerykańskich problemów z Chinami i rozważa nałożenie sankcji ekonomicznych. Następnie mają miejsce oficjalne negocjacje i Chińczycy idą w pewnych sprawach Amerykanom na rękę. Naturalnie to nie są jakieś sprawy kluczowe i nie zmieniają znacząco kształtu relacji handlowych Waszyngton–Pekin. Niemniej pozwalają amortyzować amerykańską presję – mówi „Parkietowi" Stanisław Aleksander Niewiński, ekspert Polskiego Centrum Informacji Strategicznych.
Jak dotąd ta rozgrywka nie wpłynęła znacząco na wielkość chińsko-amerykańskich obrotów handlowych. Po dziesięciu miesiącach 2017 r. USA miały deficyt w wymianie towarowej z Chinami wynoszący blisko 309 mld USD. Przez cały 2016 r. wyniósł on zaś 347 mld USD. W październiku 2017 r. sięgnął on 34,9 mld USD, gdy w takim samym miesiącu rok wcześniej 31,2 mld USD. Pod tym względem niewiele się więc przez ostatni rok zmieniło. Być może dane za 2018 r. będą pokazywać wzrost amerykańskiego eksportu do Chin (wraz z szerszym otwieraniem rynku na kolejne kategorie produktów), ale jest jeszcze zbyt wcześnie, by to przesądzać. Oba kraje są wciąż od siebie mocno zależne. Chiny wysyłają do USA aż 18 proc. swojego eksportu. Stany Zjednoczone wysyłają zaś tam 8 proc. wyprodukowanych u siebie towarów. Chińscy podwykonawcy są ważną częścią łańcucha dostaw wielu amerykańskich koncernów – od Apple'a po Wal-Mart. Chiny są też wciąż jednym z największych nabywców amerykańskich obligacji, i to pomimo płynącej z Pekinu retoryki o słabnącej roli dolara w światowym systemie finansowym. Obie strony wiedzą, że gwałtowne przerwanie tych więzów byłoby dla nich bardzo kosztowne. Przynajmniej dopóki oba supermocarstwa się wystarczająco nie wzmocnią po kryzysie.