Gdy kilkanaście lat temu na zajęciach z makroekonomii po raz pierwszy zetknąłem się z zagadnieniem stagflacji, wzbudziła ona we mnie niejasne obawy, ale wydawała się należeć do dawno minionej przeszłości. Przez całe moje życie zawodowe, którego początek przypada mniej więcej na koniec wielkiego kryzysu finansowego z lat 2007–2008, przynajmniej w naszej części świata wysoka inflacja również należała do historii, a potężny wysiłek wkładany był w pobudzenie tempa wzrostu cen w gospodarce europejskiej i częściowo też w amerykańskiej. Na horyzoncie widniała zmora Japonii, która od dekad nie może znaleźć sposobu na pobudzenie wskaźników inflacyjnych, co przy podobnych do Europy tendencjach demograficznych rysowało średnio optymistyczny obraz dla przyszłego wzrostu gospodarczego.
Termin stagflacji wywodzi się z połączenia dwóch członów: stagnacji gospodarczej i wysokiej inflacji. Jeśli obawy o wolne tempo wzrostu gospodarczego przewijały się wielokrotnie w ostatnich 20 latach, to jednak połączenie tych dwóch czynników zaczęło niepokoić inwestorów dopiero na przełomie 2020 i 2021 r. Była to jednak czysto ekonomiczna kalkulacja opierająca się na groźbie rosnącej inflacji i ewentualnego stłumienia przyszłego wzrostu gospodarczego poprzez działania banków centralnych. Scenariusz ten oczywiście zaczął nabierać rumieńców w drugiej połowie ub.r., gdy wskaźniki inflacyjne zaczęły realnie niepokoić zarówno inwestorów, jak i pozostałych uczestników rynku. Ostatecznie skutkowało to oczywiście zmianą podejścia banków centralnych.
I w tym punkcie przechodzimy do meritum. Jeśli w zeszłym roku obawy przed stagflacją raczej nie wychodziły poza inwestycyjne salony, tak obecna sytuacja związana z rosyjską agresją w Ukrainie jest nie tyle czarnym łabędziem, ile „game changerem". Ktoś oczywiście słusznie w tym miejscu zauważy, że nie wiemy teraz, ile potrwa taki stan rzeczy. W zasadzie z podobnym prawdopodobieństwem mogę tu stwierdzić, że za miesiąc poznamy jakieś kompromisowe rozwiązanie, które nikogo nie będzie satysfakcjonować, ale przyniesie pewne uspokojenie nastrojów. Równie dobrze obecny stan może się utrzymać, czy wręcz dojdzie do dalszej eskalacji agresji.
I tu dochodzimy do sedna. Naprawdę bolesne restrykcje covidowe, powodujące destabilizację globalnych łańcuchów dostaw, trwały łącznie kilka–kilkanaście tygodni, a ich skutki odczuwamy do dzisiaj. Obecna sytuacja związana z wojną również może nie trwać długo, ale z uwagi na silny wpływ na globalne powiązania gospodarcze jej skutki możemy odczuwać przez długie lata. Z kilku powodów.
Po pierwsze, część decyzji gospodarczych ma charakter polityczny i długoterminowy, trudno mi sobie wyobrazić, że firmy szybko powrócą do status quo i współpracy z Federacją Rosyjską na starych zasadach. Po drugie, jest to czynnik pogłębiający problemy, z którymi globalna gospodarka borykała się już wcześniej. Wpływ na ceny obserwujemy już dziś i nie jest on przejściowy. Wpływ na gospodarkę jest trudny do oszacowania, ale będzie on znaczący. Połączenie tych dwóch elementów nie rysuje optymistycznego obrazu na kolejne lata.