Tymczasem od dnia zaprzysiężenia nowego prezydenta USA nie ma właściwie żadnej analizy makroekonomicznej, która by o cłach nie wspominała. Trump, na potrzeby lokalnej polityki, uczynił z tego podatku główną broń. Dlaczego ten temat jest dla niego taki ważny i jaki efekt zamierza dzięki niemu osiągnąć?
Do tej pory, w dobie globalizacji i coraz swobodniejszej wymiany handlowej na całym świecie, wydawało się, że w interesie całego „wolnego rynku” jest łatwa dostępność produktów i półproduktów z całego świata. Cła mają bowiem charakter stagflacyjny – dodatkowy podatek zwiększa końcową cenę produktów, przy której producentom opłaca się je produkować, a jednocześnie zmniejsza popyt na te dobra.
Wiele amerykańskich firm przeniosło swoje zakłady produkcyjne w rejony świata, gdzie praca i materiały są znacznie tańsze, jednocześnie zamykając fabryki w USA i zwiększając problem bezrobocia. Podobnie z półproduktami, które firmy często wolały importować, niż kupować od droższych lokalnych producentów.
Cła miałyby potencjalnie odwrócić ten trend i zmusić przedsiębiorców do zwiększania produkcji i zatrudnienia na terytorium USA, co długofalowo miałoby z kolei przyczynić się do zmniejszenia bezrobocia i wzrostu PKB. Jednak czy ten efekt byłby silniejszy niż wpływ stagflacyjnego domina w przypadku narastających napięć handlowych na całym świecie? To wydaje się bardzo wątpliwe i chyba Trump też już zdaje sobie z tego sprawę.