Wojna celna to teraz największy gospodarczy szok, z którym przychodzi się nam mierzyć globalnie?
Przez ostatnie dekady świat szedł w stronę wolnego handlu, cła obniżały się. W krajach rozwiniętych były one na poziomie kilkuprocentowym, na rynkach wschodzących to było około kilkunastu procent, w najbiedniejszych krajach – powyżej dwudziestu. Ba, efektywne cła były nawet jeszcze niższe, bo duża część handlu była prowadzona na podstawie umów regionalnych czy preferencyjnych. Teraz mamy zupełny przewrót. Rozpoczął się on w 2018 r., w czasie pierwszej prezydentury Donalda Trumpa, ale wtedy był ograniczony, dotyczył przede wszystkim linii USA–Chiny. Cła, które zostały zaproponowane 2 kwietnia, są podobne do tego, co było w latach 30. XX w., gdy wchodziła tzw. ustawa Smoota-Hawleya. Tyle że teraz zostały zaproponowane w dużo bardziej szokowy sposób, bo z niższego poziomu wyjściowego.
Jakie to ma przełożenie na gospodarki unijne?
W naszym regionie, jeśli weźmiemy pod uwagę strukturę eksportu do Stanów, to efektywnie cła poszły w górę z około 2–3 proc. powyżej 10 proc. W przypadku Węgier to nawet około 15 proc., w przypadku Słowacji powyżej 20 proc.
Dlaczego?
Podstawowa stawka dla UE to 10 proc., ale na samochody to 25 proc., a na stal i aluminium – 50 proc. Z powodu dużego znaczenia przemysłu samochodowego Słowacja i Węgry mają największą ekspozycję na cła. Niemniej, generalnie cła w obecnym kształcie uderzą w nasz region w sposób umiarkowany. W Słowacji mówimy o wzroście gospodarczym niższym o 0,8 proc., w przypadku Węgier – 0,4 proc. Dla innych krajów, takich jak Polska, to są jeszcze niższe ułamki. Bezpośredni wpływ jest mały. Oczywiście, jednak jeśli ostatecznie stawki celne będą wyższe, to i efekt będzie większy. Cła ogłoszone 2 kwietnia zostały tylko odroczone – aktualnie do 1 sierpnia. Jeżeli UE i USA nie zawrą jakiejś umowy, to podstawowe cła na nasze towary urosną przynajmniej do 30 proc.
Większy będzie wpływ pośredni, tak?
Tak, przede wszystkim poprzez koniunkturę w Niemczech. O ile na początku roku przewidywano, że po dwóch latach recesji niemiecka gospodarka powróci do powolnego wzrostu, to cła zniwelowały tę perspektywę. Wiele krajów z regionu jest mocno powiązanych z gospodarką niemiecką. Przykładowo, eksport do Niemiec to około jedna czwarta PKB Czech. W przypadku Macedonii Północnej to około 20 proc., dla Słowacji – 15–20 proc., podobnie w Węgrzech. W Polsce nieco mniej – około 12 proc. Słabsza koniunktura w Niemczech to nie tylko mniejsze zapotrzebowanie na surowce i komponenty w ramach łańcuchów dostaw, ale to również niższy popyt np. na polską żywność, tureckie lodówki czy oprogramowanie z Rumunii. Natomiast najgorszą rzeczą w tym wszystkim jest niepewność. W pewnym momencie sfrustrowana delegacja japońska mówiła, że może żyć z wysokimi cłami, ale niech one się już nie zmienią. Jak wynika z danych, niepewność związana z polityką handlową jest na poziomie wyższym niż w czasie COVID-u, agresji Rosji na Ukrainę czy nawet kryzysu finansowego.
I szybko nie zniknie.
Należy też pamiętać, że umowy, które mogą być zawarte do 1 sierpnia, mogą być tylko ramowe. Układy o preferencyjnym handlu negocjuje się latami. Umowa między Wielką Brytanią a USA też jest tylko szkicem, a wszystkie szczegóły trzeba jeszcze „donegocjować”. Jeżeli tych umów będzie dużo – będzie to długo trwało. Celem Światowej Organizacji Handlu (WTO) było oczywiście to, aby promować wolny handel, czyli dążyć do obniżenia ceł. Ale jeszcze większą korzyścią z istnienia tej organizacji była stabilność. Tam się negocjowało maksymalne stawki celne, a te wcielane w życie i tak często były niższe. Teraz ten cały system przestał działać. Dążymy do anarchii w globalnych regułach gry w handlu zagranicznym. Osiągnięciem WTO było też to, że system chronił małe kraje przed nadużyciami ze strony dużych. Teraz to się skończyło – wszystko ma być uzgadniane bilateralnie, czyli oczywiście silniejszy kraj jest w dużo lepszej sytuacji.