W polityce handlowej USA najgorsza jest niepewność

Dążymy do anarchii w globalnych regułach gry w handlu zagranicznym – komentuje Beata Javorcik, główna ekonomistka Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju.

Publikacja: 22.07.2025 06:00

W polityce handlowej USA najgorsza jest niepewność

Foto: BLOOMBERG

Wojna celna to teraz największy gospodarczy szok, z którym przychodzi się nam mierzyć globalnie?

Przez ostatnie dekady świat szedł w stronę wolnego handlu, cła obniżały się. W krajach rozwiniętych były one na poziomie kilkuprocentowym, na rynkach wschodzących to było około kilkunastu procent, w najbiedniejszych krajach – powyżej dwudziestu. Ba, efektywne cła były nawet jeszcze niższe, bo duża część handlu była prowadzona na podstawie umów regionalnych czy preferencyjnych. Teraz mamy zupełny przewrót. Rozpoczął się on w 2018 r., w czasie pierwszej prezydentury Donalda Trumpa, ale wtedy był ograniczony, dotyczył przede wszystkim linii USA–Chiny. Cła, które zostały zaproponowane 2 kwietnia, są podobne do tego, co było w latach 30. XX w., gdy wchodziła tzw. ustawa Smoota-Hawleya. Tyle że teraz zostały zaproponowane w dużo bardziej szokowy sposób, bo z niższego poziomu wyjściowego.

Jakie to ma przełożenie na gospodarki unijne?

W naszym regionie, jeśli weźmiemy pod uwagę strukturę eksportu do Stanów, to efektywnie cła poszły w górę z około 2–3 proc. powyżej 10 proc. W przypadku Węgier to nawet około 15 proc., w przypadku Słowacji powyżej 20 proc.

Dlaczego?

Podstawowa stawka dla UE to 10 proc., ale na samochody to 25 proc., a na stal i aluminium – 50 proc. Z powodu dużego znaczenia przemysłu samochodowego Słowacja i Węgry mają największą ekspozycję na cła. Niemniej, generalnie cła w obecnym kształcie uderzą w nasz region w sposób umiarkowany. W Słowacji mówimy o wzroście gospodarczym niższym o 0,8 proc., w przypadku Węgier – 0,4 proc. Dla innych krajów, takich jak Polska, to są jeszcze niższe ułamki. Bezpośredni wpływ jest mały. Oczywiście, jednak jeśli ostatecznie stawki celne będą wyższe, to i efekt będzie większy. Cła ogłoszone 2 kwietnia zostały tylko odroczone – aktualnie do 1 sierpnia. Jeżeli UE i USA nie zawrą jakiejś umowy, to podstawowe cła na nasze towary urosną przynajmniej do 30 proc.

Większy będzie wpływ pośredni, tak?

Tak, przede wszystkim poprzez koniunkturę w Niemczech. O ile na początku roku przewidywano, że po dwóch latach recesji niemiecka gospodarka powróci do powolnego wzrostu, to cła zniwelowały tę perspektywę. Wiele krajów z regionu jest mocno powiązanych z gospodarką niemiecką. Przykładowo, eksport do Niemiec to około jedna czwarta PKB Czech. W przypadku Macedonii Północnej to około 20 proc., dla Słowacji – 15–20 proc., podobnie w Węgrzech. W Polsce nieco mniej – około 12 proc. Słabsza koniunktura w Niemczech to nie tylko mniejsze zapotrzebowanie na surowce i komponenty w ramach łańcuchów dostaw, ale to również niższy popyt np. na polską żywność, tureckie lodówki czy oprogramowanie z Rumunii. Natomiast najgorszą rzeczą w tym wszystkim jest niepewność. W pewnym momencie sfrustrowana delegacja japońska mówiła, że może żyć z wysokimi cłami, ale niech one się już nie zmienią. Jak wynika z danych, niepewność związana z polityką handlową jest na poziomie wyższym niż w czasie COVID-u, agresji Rosji na Ukrainę czy nawet kryzysu finansowego.

I szybko nie zniknie.

Należy też pamiętać, że umowy, które mogą być zawarte do 1 sierpnia, mogą być tylko ramowe. Układy o preferencyjnym handlu negocjuje się latami. Umowa między Wielką Brytanią a USA też jest tylko szkicem, a wszystkie szczegóły trzeba jeszcze „donegocjować”. Jeżeli tych umów będzie dużo – będzie to długo trwało. Celem Światowej Organizacji Handlu (WTO) było oczywiście to, aby promować wolny handel, czyli dążyć do obniżenia ceł. Ale jeszcze większą korzyścią z istnienia tej organizacji była stabilność. Tam się negocjowało maksymalne stawki celne, a te wcielane w życie i tak często były niższe. Teraz ten cały system przestał działać. Dążymy do anarchii w globalnych regułach gry w handlu zagranicznym. Osiągnięciem WTO było też to, że system chronił małe kraje przed nadużyciami ze strony dużych. Teraz to się skończyło – wszystko ma być uzgadniane bilateralnie, czyli oczywiście silniejszy kraj jest w dużo lepszej sytuacji.

Trump krytykuje wysoki deficyt handlowy USA. Ale czy cła są dla niego celem samym w sobie, czy środkiem do celu – załatwiania swoich interesów? Administracji USA udało się w międzyczasie „przekonać” nas, jako UE i NATO, żebyśmy jeszcze więcej wydawali na zbrojenia, oczywiście głównie w Stanach.

Tego nie wie nikt. Wiemy, że prezydent Trump od wielu lat w bardzo sceptyczny sposób podchodził do globalizacji. W dużym stopniu to są jego osobiste przekonania. Warto jednak podkreślić, że struktura amerykańskiej gospodarki w ostatnich dekadach mocno się zmieniła – zniknęło bardzo wiele miejsc pracy w przemyśle. Jako że był on skoncentrowany geograficznie, to powstały regiony czy miejsca, w które ta globalizacja bardzo mocno uderzyła gospodarczo. W tych miejscach negatywny wpływ globalizacji stał się bardzo widoczny i doprowadził do dużego niezadowolenia społecznego i tzw. deaths of despair (pol. „śmierci z rozpaczy/desperacji”). One często wynikają z uzależnienia od alkoholu czy narkotyków, to często samobójstwa [czy choroby związane z długotrwałym poczuciem beznadziei, stresu, braku perspektyw, trudnej sytuacji ekonomicznej – red.]. Dużo mówi się w USA o tym, że szok globalizacyjny doprowadził nie tylko do obniżki zarobków i wzrostu bezrobocia, ale również do dezintegracji rodzin. Mężczyźni, którzy normalnie pracowaliby w sektorze przemysłowym, stali się mniej atrakcyjnymi partnerami do małżeństwa – w związku z tym jest mniej małżeństw. Generalnie to wywołało duże koszty społeczne w pewnych regionach kraju. W tym samym czasie firmy amerykańskie czerpały olbrzymie zyski z produkcji w Chinach i importu stamtąd. To więc temat popularny politycznie i narracja o tym, że Chiny konkurują w sposób nieuczciwy, jest w Ameryce bardzo obecna. Nawet gdy z badań wynika, że import z Chin prowadzi do obniżki cen różnych artykułów, to kojarzy się to Amerykanom z negatywną konkurencją, a nie dostępem do tańszych towarów. Z tego powodu wojna handlowa cieszy się dużym poparciem społecznym.

Czy jest szansa, żeby administracja Trumpa przychylniejszym okiem popatrzyła na Polskę?

Administracja amerykańska na pewno łaskawszym okiem spojrzy na kraje, które wywiązują się ze swoich zobowiązań, jeżeli chodzi o wydatki na zbrojenia. Polska jest pod tym względem w lepszej sytuacji. Ale oczywiście polityka handlowa w Unii jest negocjowana na poziomie Komisji Europejskiej. Polska może być inaczej traktowana w sposób bilateralny, ale nie będzie to miało wpływu na politykę handlową.

Jak widzi pani aktualną sytuację fiskalną Polski? Jesteśmy na ścieżce szybkiego wzrostu długu publicznego, poziom 60 proc. PKB przekroczymy w tym lub przyszłym roku. Deficyty fiskalne mamy na poziomie ponad 6 proc. PKB. Koszty obsługi długu przekraczają 2 proc. PKB i mogą w najbliższych latach jeszcze urosnąć.

To nie jest komfortowa sytuacja, ale też nie tragedia. Rynki finansowe i agencje ratingowe patrzą, czy polityka fiskalna jest prowadzona w sposób odpowiedzialny. Agencje spoglądają łaskawszym okiem na wydatki na zbrojenia – bo to potrzeba nagła i oczywista w sytuacji, gdy mamy wojnę na kontynencie europejskim i mniejsze zainteresowanie NATO ze strony USA.

Plus, mimo wszystko, inwestycje w zbrojenia są inwestycjami w przyszły wzrost gospodarczy.

To zależy, jak się inwestuje. Pierwsza decyzja jest taka, czy mówimy o wydatkach stricte obronnych, czyli armia i broń, czy o bezpieczeństwie szeroko rozumianym, czyli cyberbezpieczeństwie, bezpieczeństwie energetycznym i infrastrukturze. Im więcej wydajemy na to bezpieczeństwo szeroko rozumiane, tym bardziej przełoży się to na wzrost gospodarczy – to wszystko służy również funkcjom cywilnym. Kolejna i najważniejsza decyzja jest taka, czy inwestujemy w najlepszy system, który istnieje dzisiaj, czy w budowanie najlepszego systemu jutro. Czyli: czy inwestujemy w badania i rozwój. Wzrost wydatków w tej dziedzinie ma szansę zmienić sytuację Europy, jeżeli chodzi o konkurencyjność. Ponieważ w przypadku wydatków wojskowych mówimy o wielkich pieniądzach, a sytuacja fiskalna w Polsce i w Europie jest, jaka jest – szybko dużych funduszy na inne cele nie będzie.

A sytuacja gospodarcza Polski? Na poziomie liczb wygląda to solidnie: wzrost PKB 3+ proc., solidny popyt wewnętrzny, dobre perspektywy inwestycji (przynajmniej na najbliższe dwa lata), inflacja od lipca w przedziale celu.

Muszę przyznać, że na tle regionu sytuacja Polski wygląda bardzo dobrze. Według naszych ostatnich prognoz z maja, oczekujemy wzrostu PKB o 3,3 proc. w 2025 r. i 3,2 proc. w 2026 r. To najwyższy wzrost w regionie. Polska jest gospodarką większą, bardziej zróżnicowaną, a w efekcie odporniejszą na wstrząsy. Dobrze radzi sobie też z absorpcją środków unijnych – nie. Polityka USA nie uderza w nią aż tak mocno jak np. w Słowację czy Węgry. Jedyny punkt, przy którym widzę, że Polska sobie gorzej radzi, to napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Ten trend trochę się pogorszył.

W raporcie sprzed lat EBOR zwracał uwagę na rosnącą rolę państwa w gospodarce. To coraz bardziej aktualne?

Powołam się na nasze badania. Pod koniec lat 90. w krajach postkomunistycznych wśród osób starszych (urodzonych w latach 30.) około dwie trzecie były za większą rolą państwa w gospodarce, wśród młodych – tylko około jednej trzeciej. Po dwudziestu latach linia na wykresie poszła w górę, po pandemii jeszcze mocniej. Ludzie w obrębie jednego pokolenia zmienili zdanie i coraz bardziej przychylnie patrzą na rosnącą rolę państwa. W krajach rozwiniętych doszło do tego samego zjawiska. Widzimy, że w krajach postkomunistycznych poparcie dla większej roli państwa rośnie z wiekiem, co tym ważniejsze w kontekście starzenia się społeczeństwa. Pokazywaliśmy też w naszym raporcie, że ludzie, którzy w młodości doświadczyli pandemii lub recesji, są potem przez całe swoje życie pozytywniej nastawieni do większej roli państwa i do redystrybucji, i bardziej podejrzliwie podchodzą do gospodarki rynkowej. Dodatkowo, przez ostatnie dekady doszło do wielu zmian strukturalnych w gospodarce: postęp techniczny, globalizacja, teraz zielona transformacja i sztuczna inteligencja. Te zmiany dzieją się bardzo szybko.

Przytłaczająco szybko?

Tak. Społeczeństwo patrzy więc ku państwu i szuka w nim oparcia, aby poradzić sobie z tymi zmianami. Podam panu przykład z naszych ankiet. Pytaliśmy się w wielu krajach, czy zmiany klimatyczne będą miały wpływ na panią/pana i pokolenie waszych dzieci. Trzy czwarte respondentów mówi „tak”. Ludzie dostrzegają zmiany klimatu i problemy zanieczyszczenia powietrza, degradacji środowiska itd. Ale gdy zapyta się ich, czy rząd powinien dawać priorytet ochronie środowiska kosztem miejsc pracy albo czy zapłaci pan/pani na ten cel wyższe podatki, to nagle wskaźniki gwałtownie spadają – nawet w Niemczech. Jak wynika z badań, „nie” mówią przede wszystkim osoby bez wyższego wykształcenia, poniżej mediany zarobków. To są osoby, którym trudniej będzie zmienić pracę, które też nie mają oszczędności, by okres zmiany pracy przetrwać. W tej całej dyskusji nie zapewniliśmy obywateli, że państwo im pomoże w czasie zielonej transformacji.

Znów dochodzimy do niepewności i konsekwencji nierówności społecznych.

Mamy większą niepewność, spowodowaną zmianami strukturalnymi. One uderzają w ludzi, którym trudniej jest się dostosować, bo mają niższe wykształcenie i dochody. Rezultatem jest niezadowolenie społeczne. Jednocześnie ci ludzie widzą – szczególnie w krajach anglosaskich – ogromny wzrost bogactwa. Tu już nie mówimy o milionerach, tylko o miliarderach. Ci miliarderzy mają wpływ na proces polityczny. On zawsze istniał, ale to się zupełnie zmieniło w USA po tym, jak w 2010 r. Sąd Najwyższy zniósł limity dla korporacji na sponsorowanie kampanii polityków. O ile wcześniej też tak się z tym nie afiszowano, o tyle teraz jest to już oczywiste. Najlepszy jest przykład Elona Muska, który wydał 250 mln dol. własnych pieniędzy na kampanię Trumpa. To daje ludziom poczucie, że tracą kontrolę nad procesem politycznym. Na to się jeszcze nakłada fakt, że – szczególnie w Stanach Zjednoczonych – coraz mniejszy procent wartości dodanej wyprodukowanej przez firmy idzie na wynagrodzenia. Postępuje też osłabianie pozycji związków zawodowych. Głos klasy pracującej nie jest aż tak słyszalny, jak był dawniej.

Gospodarka światowa
Posiedzenie EBC. W tle cła amerykańskie
Gospodarka światowa
Rząd (na razie) przetrwał, więc jen odzyskał siłę
Gospodarka światowa
Czy prognozy znów nie nadążają za sytuacją na Wall Street?
Gospodarka światowa
S&P 500 sygnalizuje, że dynamika wzrostu akcji w USA słabnie
Gospodarka światowa
W USA wszyscy chcą teraz być bankiem. Banki nie są z tego zadowolone
Gospodarka światowa
Czy Trump chce trzymać Powella w niepewności?