Dzisiaj na krajowym rynku kapitałowym brakuje drogowskazów, które przez lata sugerowały kierunki działań, a globalne otoczenie makroekonomiczne staje się coraz mniej przewidywalne.
Wszystko w naszych rękach
Dotychczas kierunki rozwoju rynku były stosunkowo jasno widoczne – obserwowaliśmy, jak wygląda ewolucja rynków większych, bardziej dojrzałych. Będąc kilka kroków za nimi, mogliśmy łatwiej przewidzieć, jak się poruszać w tym labiryncie przyszłości – które uliczki są ślepe, jak znaleźć skrót, jak najłatwiej dotrzeć do nowego, lepszego rozwiązania. W niczym to oczywiście nie umniejsza zasług naszego rynku – wszak inni, będąc w podobnej sytuacji, nie potrafili tak dobrze tego wykorzystać. Ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie jasno: dynamiczny rozwój naszego rynku kapitałowego spowodował, że dystans do rynków rozwiniętych jest zbyt krótki, aby dało się stwierdzić, czy przyjmowane na innych rynkach rozwiązania są słuszne.
Nadszedł czas, kiedy analiza działań innych i twórcza synteza najlepszych zastosowanych rozwiązań okazuje się niewystarczająca. Jeśli sami nie przewidzimy właściwie kierunku rozwoju rynku, nie będziemy w stanie nadrabiać dystansu dzielącego nas od rynków bardziej rozwiniętych. Dodatkowo sytuację komplikuje bardzo złożona globalna sytuacja makroekonomiczna – należy się liczyć z bankructwem państw, które do niedawna były postrzegane przez inwestorów jako dłużnicy dużo bardziej rokujący wypłacalność niż Polska. Chwieje się konstrukcja strefy euro, a razem z nią cała koncepcja integracji europejskiej. Ponadto problemy te mogą generować niestabilność polityczną w Europie. Nie wiemy, jak w nowych realiach zachowają się inwestorzy. Czy przejrzą wreszcie na oczy i będą uznawać nasz rynek jako bezpieczną przystań, czy też „tradycyjnie" transferować będą kapitał do krajów utrwalonych w ich mentalności jako „safe heaven", nawet jeśli to one są sprawcami zamieszania?
Jest kilka pytań
Pojawia się zatem wiele fundamentalnych kwestii, których rozstrzygnięcie będzie kluczowe dla przyszłości polskiego rynku kapitałowego, a być może nawet gospodarki. Czy powielamy działania innych, bezpiecznie trzymając dystans, czy powinniśmy się zdecydować na szukanie własnych rozwiązań, ryzykując jednocześnie wybór złej drogi? A być może już zabrnęliśmy za daleko? Może niektóre „zaimportowane" koncepcje są błędne? Czy np. demutualizacja, czyli zmiana struktury własności giełd i nastawienie ich działalności na zysk, jest właściwym rozwiązaniem? Czy giełda, jako kluczowy element infrastruktury finansowej kraju, może być przedsiębiorstwem prywatnym? A może lepszą drogą byłoby przyjęcie rozwiązania zastosowanego przy innych monopolach, czyli wydzielenie infrastruktury i operatora jako osobnych podmiotów? Jaka będzie bardziej efektywna forma konkurowania?
Algorytmiczna zagadka
Jak giełdy mogą konkurować z innymi podmiotami oferującymi możliwości zawierania transakcji, jeśli te inne podmioty – nie ponosząc pewnych nakładów i ryzyka – niejako z definicji mają lepszą pozycję konkurencyjną? Czy „inwestorzy" dokonujący transakcji z wykorzystaniem algorytmów są dobrymi klientami giełd? Z jednej strony ich udział w obrotach jest coraz większy, więc generują wzrost przychodów, ale z drugiej powodują oni istotny wzrost kosztów – ściganie się na mikrosekundy z innymi „niegiełdowymi" platformami obrotu wymaga olbrzymich nakładów i skazane jest na niepowodzenie. Dodatkowo, „inwestorzy" algorytmiczni powodują zwiększenie ryzyka dla pozostałych uczestników rynku. Przecież jeśli decyzje o zawarciu transakcji podejmowane są przy tak krótkim horyzoncie „inwestycyjnym", sięgającym w skrajnych przypadkach mikrosekund, to jest to najbardziej gorący kapitał, przemieszczający się po całym świecie w poszukiwaniu minimalnie wyższych stóp zwrotu w danym momencie (rozumianym bardzo dosłownie). Jak kapitał taki napływa, to jest miło i przyjemnie – kursy rosną, a inwestorzy i emitenci są zadowoleni. Ale jeśli nagle kapitał ten odpłynie, to kursy równie nagle spadają bez żadnego logicznego uzasadnienia, co może wywołać nie tylko frustrację, ale nawet panikę na rynku. Może zatem zamiast się ścigać, powinny powstać „giełdy dwóch prędkości" – jedne dla inwestorów, a drugie dla hazardzistów. A może oba rodzaje usług może świadczyć jedna spółka infrastrukturalna i obciążać różnych uczestników rynku różnymi opłatami w zależności od szybkości zawierania transakcji?