Ustawa z 7 maja 2009 r. o biegłych rewidentach i ich samorządzie, podmiotach uprawnionych do badania sprawozdań finansowych oraz o nadzorze publicznym nie jest arcydziełem sztuki legislacyjnej. Przeciwnie: wręcz zdumiewa, że w państwie o przyzwoitej tradycji parlamentarnej doszło do uchwalenia tak nieudolnie zredagowanego aktu normatywnego. Owszem, ustawa wprowadza do rad nadzorczych „jednostek zainteresowania publicznego" (z rozlicznymi wszakże wyjątkami) komitety audytu. Zrodziło to nadzieję na poprawę jakości polskiego rynku kapitałowego, ale z czasem przysporzyło mu kłopotów. Albowiem ustawa zarazem wskazuje wspomnianym jednostkom drogę obejścia swoich postanowień, czyli sposób uniknięcia powołania wspomnianego komitetu. Określa ona zadania komitetu audytu w sposób niezbyt klarowny. Minimalny skład komitetu audytu to trzech członków rady nadzorczej, spośród nich tylko od jednego oczekuje się spełnienia zadość szczególnym wymaganiom. Powinien on jednocześnie reprezentować dwa ważne przymioty.
Jednym jest posiadanie „kwalifikacji" w dziedzinie rachunkowości lub rewizji finansowej; same „kompetencje" nie wystarczą. Niemniej co to są „kwalifikacje", ustawa nie wyjaśnia, niech martwi się tym rynek. Drugim przymiotem jest spełnienie kryterium niezależności. Niestety, w tym przypadku ustawa jasno określa, pod jakimi warunkami członek komitetu audytu może uchodzić za niezależnego. I w tym tkwi szkopuł.
Niezależny jak bidet
Niezależni członkowie rady nadzorczej są bardzo pożądani we wszystkich znaczących systemach corporate governance na świecie. Zarazem brakuje powszechnej zgody w kwestiach, na czym polega ich niezależność, czym się cechuje, jakie daje uprawnienia, jakie wiążą się z nią obowiązki, jaka z tych obowiązków płynie odpowiedzialność. W literaturze przedmiotu cytowane bywa powiedzenie członka jednej z brytyjskich rad dyrektorów, że niezależny w radzie jest jak bidet w łazience: nie wiadomo, do czego służy, ale przydaje klasy. Inni ową ornamentacyjną funkcję bidetu przypisują całemu komitetowi audytu.
Piastuni spółki publicznej, którzy nie mają jej akcji, nie budzą mojego zaufania. Nawet jeżeli pracują w komitecie audytu
Definicje niezależności bywają bardzo różne, niekiedy wręcz bezsensowne. Zły przykład daje Unia Europejska, która do niezależnych członków rady zalicza osoby zasiadające w niej z wyboru pracowników i przez nich odwoływane. Jedni upatrują niezależności w braku istotnych powiązań członka rady z nadzorowaną przezeń spółką i osobami nią zarządzającymi. Drudzy idą dalej (zdaniem pierwszych – o most za daleko), uznając za niezależnych tylko tych członków rady, którzy nie mają powiązań z akcjonariatem spółki. Nie tu miejsce, by ów spór rozstrzygnąć. Pragnę zwrócić natomiast uwagę, że przywołana ustawa o biegłych rewidentach itd. wprowadza kontrowersyjne kryterium niezależności: spełnia je tylko taki członek rady, który nie posiada akcji nadzorowanej spółki. Uchwalając ten przepis, ustawodawca zapewne dotkliwie cierpiał na pomroczność jasną.