Nie ma co za dużo kombinować. Warto trzymać akcje

Po trwającej kilka miesięcy zwyżce WIG jest już ponad 20 proc. na plusie, licząc od początku roku. Tak więc mamy do czynienia z całkiem przyzwoitą hossą.

Aktualizacja: 16.02.2017 04:09 Publikacja: 22.12.2012 05:00

Nie ma co za dużo kombinować. Warto trzymać akcje

Foto: Archiwum

Tymczasem polska gospodarka hamuje, a jeszcze niedawno serwisy informacyjne grzmiały na temat kryzysu w strefie euro. Wiele osób raczej z niedowierzaniem przyjmuje zatem wieści o nowych szczytach na giełdzie. Proponuję rozpocząć naszą debatę od wyjaśnienia źródeł tegorocznej hossy. Dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle? Wojciech Białek: Odpowiedź jest banalna (śmiech). Wycena akcji jest pochodną dwóch czynników: strumienia zysków osiąga- nych przez firmy giełdowe oraz długoterminowej stopy procentowej, którą te strumienie przyszłych zysków są dyskontowane. W związku z tym typowa hossa na rynku akcji składa się z dwóch faz. W pierwszej fazie jeszcze nie rosną lub nawet obniżają się oczekiwania co do przyszłych zysków, a wzrost gospodarczy jest słaby. Ponieważ jednak w końcowej fazie spowolnienia mamy do czynienia z szybkim spadkiem tempa inflacji i szybkim spadkiem stóp procentowych, a w szczególności rentowności obligacji, to ten drugi ze wspomnianych czynników zaczyna w gwałtowny sposób wpływać na wzrost wyceny akcji. Zatem pierwsza faza hossy jest wywołana wcześniejszą hossą na rynku obligacji powodującą spadek wartości w mianowniku we wzorze na wartość akcji. To oznacza, że sprzeczność „dlaczego jest tak dobrze, skoro jest tak źle" jest pozorna. Z kolei w drugiej fazie hossy pod wpływem ożywienia gospodarczego zaczyna rosnąć wartość w liczniku, czyli zyski przedsiębiorstw. Ponieważ od prawie dwóch lat mamy w Polsce do czynienia z silną i przyspieszającą hossą na rynku obligacji, to bardzo dobrze pasuje to do mojej definicji pierwszej fazy hossy na giełdzie. Z czasem, kiedy miniemy dno spowolnienia gospodarczego, i nadejdzie faza ożywienia, pociąga- jąc za sobą wzrost zysków i oczekiwań odnośnie do przyszłych zysków spółek, przejdziemy do fazy drugiej.

Jarosław Niedzielewski: Problem polega na tym, że tym razem trudno mówić o typowym cyklu, który w ostatnich dwóch latach pogrążyłby zyski spółek i tym samym wywołałby bessę, z której teraz moglibyśmy wychodzić modelową, złożoną z kilku fal hossą. Sytuacja wygląda inaczej niż np. w latach 2002–2003 czy 2008–2009. Na giełdzie nie było tak mocnego zejścia w dół związanego z załamaniem się przepływów gotówkowych w przedsiębiorstwach. Mamy do czynienia z zatrzymaniem wzrostu zysków spółek, ale nie z ich spadkiem. Dlatego wspomniana przez Wojtka modelowa pierwsza faza hossy niekoniecznie pasuje do obecnej sytuacji.

W.B.: Ale dokładnie właśnie tak było dwa cykle wstecz, czyli w latach 2004–2005, kiedy spowolnienie miało łagodny charakter. To nie burzy więc mojej koncepcji.

Sebastian Buczek: Jeśli popatrzymy na wykres amerykańskiego indeksu S&P 500, to można właściwie powiedzieć, że tam w minionym roku nic się poważnego nie wydarzyło. Od 3,5 roku na  Wall Street panuje hossa. To samo można powiedzieć o niemieckim indeksie DAX, który jest w trendzie wzrostowym. Chociaż nasz rynek doświadczył w minionym roku głębszej przeceny, to czy słowo „bessa" byłoby trafnym określeniem? Chyba nie, raczej był to przerywnik w hossie. Bessa zapanowała jedynie na niektórych rynkach, takich jak te na południu Europy. Warto przy tym zauważyć, że w ostatnich latach na świecie mocno urosła baza monetarna. Pojawiło się dużo wolnej gotówki w światowym systemie finansowym, która teraz szuka ujścia. W tym roku ta gotówka coraz śmielej atakuje ryzykowne aktywa.

J.N.: Ja ubiegłoroczną przecenę określałem jako jednorazowy krach, który nie przerodzi się w typową bessę ze względu na to, że gospodarka nie wejdzie w prawdziwą recesję.

Ale z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że tempo rozwoju polskiej gospodarki mocno hamuje. W III kwartale było najniższe od trzynastu kwartałów.

J.N.: Moim zdaniem wyprzedzenie ze strony giełdy w ubiegłym roku było zbyt duże i gwałtowne. Zakładałem wtedy, że w gospodarce nie będzie tak źle, jak ocenia to rynek, a z drugiej że nie będzie tak dobrze, jak to zakładali wtedy analitycy. Co ciekawe, większość analityków w połowie minionego roku była bardziej optymistyczna niż rząd, jeśli chodzi o prognozy na 2012 r. Dopiero później zaczęło się to zmieniać. Obecnie sytuacja jest odwrotna – rynki rosną i nie do końca wiadomo, skąd bierze się ich siła, natomiast ekonomiści tną prognozy i pojawiają się już wizje recesji. Idąc tropem wydarzeń z 2011 r., można więc teraz zakładać, że nie będzie aż tak dobrze, jak oczekują rynki, ani tak źle, jak prognozują ekonomiści.

Konrad Łapiński: Ekonomiści mówią, że najgorsze będą I i II kwartał przyszłego roku. Czyli innymi słowy, pozostałe kwartały 2013 r. powinny przynieść już poprawę. Logika podpowiada więc, że już teraz jest czas na zakupy akcji. Zwłaszcza że w spółkach giełdowych nic złego się nie dzieje. Zgodzę się też, że spadające stopy procentowe wypychają w górę wyceny akcji. Na razie jednak wyceny te są wciąż niskie. Jednym z moich ulubionych wskaźników, których używam do szukania dna bessy, jest cena/wartość księgowa dla całego rynku. Ilekroć zbliża się on do 1, to w cenach akcji jest już uwzględnione spowolnienie gospodarcze. Kupowanie akcji na podstawie tej metody statystycznie daje dobre efekty, bez względu na prognozy dotyczące gospodarki i zysków spółek. Pół roku temu wskaźnik był w pobliżu 1, podobnie jak na początku 2009 r. W dłuższym terminie średnia historyczna C/WK to około 1,7. Czyli mimo ostatniej zwyżki i tak istnieje jeszcze bardzo duży potencjał do powrotu do tej średniej. Niskie wyceny oznaczają też brak podaży akcji na rynku pierwotnym. W tym roku, nie licząc bardzo tanio sprzedanych akcji ZE PAK, właściwie nie było dużych ofert. Nikt nie chce się dzielić udziałami w swojej spółce po tak niskich cenach. Podaż akcji pochodziła w tym roku jedynie z funduszy akcji i zrównoważonych, które miały przez sześć kwartałów z rzędu umorzenia jednostek.

Powróćmy do kwestii stóp procentowych. Mówiliście panowie, że ich spadek to jeden z głównych czynników, które pomogły w tym roku kursom akcji. Rada Polityki Pieniężnej obniżyła główną stopę do poziomu najniższego od półtora roku, a rentowność obligacji na rynku wtórnym regularnie pogłębia historyczne minima. Czy te tendencje zostaną podtrzymane w przyszłym roku?

Grzegorz Zatryb: Zgodzę się, że mamy wyjątkowo silny impuls ze strony stóp procentowych. Wiele wskazuje na to, że trwale schodzą one na zupełnie inny poziom, który był nieosiągalny do tej pory. Plusem jest to, że Polska ma w miarę stabilne finanse publiczne, a przynajmniej tak właśnie nasz kraj jest postrzegany na świecie. To powoduje, że polskie stopy procentowe, nie tylko złotowe, ale też w euro i w dolarach, są na rekordowo niskich poziomach. Polskie obligacje złotowe są kupowane przez banki centralne, dzięki czemu złoty wchodzi – w małej skali, ale jednak – do ligi walut rezerwowych. Oznacza to, że stopy procentowe będą bliżej 3 niż 6 proc., jak to było w poprzednich cyklach. To automatycznie pozytywnie przekłada się na wyceny spółek. Jestem zatem optymistą, jeśli chodzi o poziom stóp procentowych. Chociaż decyzje Rady Polityki Pieniężnej są w dużym stopniu nieprzewidywalne, to myślę, że stopa interwencyjna NBP zostanie obniżona do 3,25 proc. (obecnie wynosi 4,25 proc. – red.), a rentowność obligacji dziesięcioletnich też będzie na podobnym poziomie za kilka kwartałów. To będzie bardzo sprzyjające akcjom otoczenie.

J.N.: Inwestorzy zagraniczni robią z Polską to, co kilka lat wcześniej zrobili z Czechami. Weryfikują na plus swój rating naszego kraju. Czechy wcześniej stały się dla inwestorów „małymi Niemcami" i ten proces okazał się trwały – stopy procentowe pozostawały niskie, np. w relacji do inflacji, i istotnie niższe niż w naszym kraju. Wygląda na to, że Polska jest na tej samej ścieżce. Spread w stosunku do uznawanych za bardzo bezpieczne obligacji niemieckich ma zatem prawo nadal się obniżać.

S.B.: Oczekujemy co najmniej jeszcze dwóch obniżek stóp przez RPP. Nic nie zapowiada też, by zaczęły rosnąć oficjalne stopy procentowe w krajach wysoko rozwiniętych. Nie ma na razie powodu, by amerykański Fed musiał się szybko wycofać z obietnicy utrzymywania skrajnie niskich kosztów pieniądza. Nie jestem natomiast wielkim optymistą, jeśli chodzi o polskie obligacje. Zwykle w dołku cyklu gospodarczego, który tym razem powinien ukształtować się w I połowie przyszłego roku, ceny obligacji na rynku osiągają najwyższy poziom i później zaczynają spadać. Im bardziej dynamiczne będzie ożywienie gospodarcze w drugiej połowie 2013 r., tym większe ryzyko przeceny obligacji, a tym samym wzrostu ich rentowności (rentowność na rynku wtórnym zmienia się w kierunku przeciwnym niż ceny – red.).

Czyli krótko mówiąc, policzone są już dni hossy na rynku obligacji, która w tym roku pozwoliła funduszom inwestującym w tę klasę aktywów osiągnąć nawet kilkunastoprocentowe stopy zwrotu. Czy kapitały z tego rynku będą się przenosić na giełdę?

S.B.: Na rynkach zachodnich tak już się dzieje. Natomiast w naszym kraju klienci wciąż kupują przede wszystkim jednostki funduszy obligacji. Z funduszy akcji, a nawet zrównoważonych, pomimo tego że w tym roku mamy 20-procentowy wzrost WIG, nadal per saldo odpływają pieniądze. Do ludzi nie dotarło, że na giełdzie coś się wreszcie poprawiło. Kupowane są ciągle historyczne wyniki funduszy obligacji, które jeszcze przez chwilę będą możliwe do utrzymania. Kiedy jednak rynek straci nadzieję na kolejne cięcia stóp przez RPP, to wzrost cen obligacji stanie pod znakiem zapytania.

G.Z.: Uczestnicy funduszy obligacji będą musieli się przyzwyczaić do tego, że stopa zwrotu wynosić będzie nie 5–6 proc., ale 2–3 proc. To będzie dla nich zapewne duży szok, który zaowocuje poszukiwaniem wyższych zysków na rynku akcji.

J.N.: Wszystko zależy od tego, jak szybko dojdzie do odbicia w gospodarce i jaka będzie jego skala. Wskaźniki PMI w Europie sugerują, że możemy mieć do czynienia raczej ze stagnacją. Jeśli ten scenariusz się sprawdzi, obligacje niekoniecznie staną przed perspektywą przeceny, przynajmniej nie w 2013 r. Oczekiwałbym jednak, że potencjał zysków z długoterminowych obligacji będzie znacznie mniejszy niż w tym roku i, co ważne, mniejszy niż na rynku akcji.

Powróćmy zatem na rynek akcji. W tym roku mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Co prawda WIG urósł o ponad 20 proc., ale prawie połowa spółek z tego indeksu jest na minusie. Czy przyszły rok przyniesie szerszą zwyżkę na GPW?

J.N.: Obliczany przeze mnie wskaźnik szerokości rynku jest ciągle bardzo nisko, na poziomie historycznych dołków z lat 2002–2003. Tak więc mimo że rynek ma za sobą pół roku zwyżki, to trudno mówić, że wyczerpał już swój potencjał. Ów potencjał związany jest z możliwym zwiększeniem szerokości zwyżki, czyli liczby spółek uczestniczących we wzroście. Warunkiem koniecznym do tej poprawy jest jednak ożywienie gospodarcze.

K.Ł.: W tym roku dominują duże, przemysłowe lub finansowe spółki wypłacające dywidendy. Szeroki rynek rozumiany jako firmy o niewielkiej kapitalizacji w niewielkim stopniu uczestniczy w hossie. Ten segment jest domeną małych inwestorów tudzież funduszy inwestycyjnych. Tam akurat nadmiaru gotówki nie ma. Jednocześnie segment ten – w odróżnieniu od blue chips – nie jest tak wrażliwy na poziom stóp procentowych, bo małe spółki na ogół nie mogą pochwalić się stabilnym strumieniem dywidend, a to właśnie stopa dywidendy jest parametrem, który inwestorzy porównują z oprocentowaniem obligacji. Natomiast wydaje się, że przyszły rok powinien przynieść większe zainteresowanie małymi spółkami, o ile sprawdzi się scenariusz ożywienia gospodarczego w II połowie przyszłego roku. W którymś kwartale do świadomości drobnych inwestorów indywidualnych dotrze wreszcie to, że na akcjach można zarobić, i przestaną wreszcie umarzać jednostki w funduszach. Podaż z tego źródła się wyczerpie. Jeśli pojawi się choć odrobina dobrych wieści z gospodarki, to ceny akcji małych spółek łatwo przesuną się w górę.

Jakiej konkretnie zwyżki indeksów można oczekiwać w przyszłym roku?

K.Ł.: Zdrowa hossa to taka, kiedy WIG rośnie przez rok o 20 proc. Taka hossa może potrwać nawet kilka lat. Wzrost rzędu 50 proc. w jeden rok byłby nie do utrzymania w kolejnych latach. W perspektywie dwóch lat natomiast zakładam, że WIG mógłby dotrzeć do 60–70 tys. pkt. Przy takim poziomie indeksu wskaźnik C/WK powróciłby do swojej historycznej średniej równej 1,7. Dzisiaj ta perspektywa wydawać się może bardzo odległa (67,6 tys. pkt to historyczny szczyt WIG z lipca 2007 r. – red.), ale cel ten jest realny. Dopiero po osiągnięciu tych poziomów będzie można zacząć myśleć o przebudowie portfela i zredukowaniu udziału akcji.

J.N.: Celem minimum dla WIG na 2013 r. jest dojście tam, gdzie dotarły już niektóre indeksy zachodnie, czyli do szczytu z wiosny 2011 r., który leży na wysokości około 50 tys. pkt. Daje to niecałe 10 proc. zwyżki w przyszłym roku, co dobrze koresponduje z niskim tempem wzrostu gospodarczego. Zakładam jednocześnie, że pojawi się korekta spadkowa, która sprowadzi WIG w dół z powrotem do średniej 200-sesyjnej, którą przebił w lecie br. (obecnie średnia przebiega na wysokości około 41,5 tys. pkt i rośnie – red.). W przypadku małych spółek skala zwyżki będzie odpowiednio większa. Jeśli sWIG80 ma także powrócić do ubiegłorocznego szczytu, to musiałby urosnąć o ponad 20 proc.

G.Z.: W przyszłym roku oczekuję zwyżki WIG o około 20 proc. Portfel budowałbym już teraz, jestem zwolennikiem staromodnej strategii „kup i trzymaj". Stawiałbym raczej na duże, stabilne, wypłacające dywidendy spółki. Ich kursom pomoże napływ kapitału zagranicznego. Od kilku miesięcy pieniądze odpływają co prawda z globalnych funduszy inwestujących na rynkach wschodzących w naszym regionie, ale kiedy ten trend się odwróci, kapitał napływający do funduszy będzie tradycyjnie lokowany w akcjach dużych spółek.

W.B.: Dystans między ubiegłorocznym dołkiem w okolicy 36 tys. pkt i ubiegłorocznym szczytem w okolicy 50 tys. pkt to około 39 proc. Odmierzając te 39 proc. od szczytu, otrzymujemy poziom 69,5 tys. pkt jako poziom docelowy zwyżki. Do tej projekcji można łatwo dorobić teorię od strony makroekonomicznej. Wpływ zmian stóp procentowych na gospodarkę jest opóźniony o nieco ponad rok, tak więc jeśli zgodnie z konsensusem rynkowym stopy osiągną minimum w I kw. 2013 r., to w pierwszej połowie 2014 r. będziemy mieli apogeum pozytywnego wpływu obniżek stóp procentowych. Ponieważ rynek będzie z pewnym wyprzedzeniem dyskontował ten wpływ, to kulminacji hossy oczekiwałbym w Dniu Kobiet w 2014 r.

S.B.: Chociaż zgadzam się, że przyszły rok powinien być udany dla rynku akcji, proponuję zająć się też czynnikami ryzyka dla takiego optymistycznego scenariusza.

K.Ł.: Podstawowym czynnikiem ryzyka jest to, że wszyscy zgadzamy się z takim scenariuszem (śmiech). Z drugiej strony taki scenariusz wcale nie jest jednak superoptymistyczny, bo takim byłaby zwyżka WIG powyżej 100 tys. pkt. Wartość taką indeks miałby, gdyby wspomniany wcześniej wskaźnik C/WK sięgnął historycznie wysokiego poziomu około 3, tak jak w 2007 r.

S.B.: Według mnie największym czynnikiem ryzyka są nieoczekiwane zachowania europejskich polityków. Najnowszym przykładem jest zagrożenie zmianą rządu we Włoszech.

No właśnie, przed rokiem nasza debata została wręcz zdominowana przez kwestię kryzysu w strefie euro. Teraz ten temat jest w cieniu. W jakim stopniu kryzys zadłużenia przestał być czynnikiem ryzyka?

K.Ł.: Kryzys w strefie euro dotyczy głównie kondycji rządów. Natomiast przedsiębiorstwa w strefie euro są całkiem dobrze zorganizowane i zarządzane. W odróżnieniu np. od bańki internetowej z początku poprzedniej dekady nie ma problemu źle funkcjonujących, konsumujących gotówkę spółek, które nie mają dobrych pomysłów na biznes. Oczywiście zamieszanie związane z ewentualnym rozpadem strefy euro może rykoszetem uderzyć w rynek akcji, ale długoterminowo kryzys ten nie jest groźny dla przedsiębiorstw i ich akcji. Zresztą kto wie, czy rozpad eurolandu nie uzdrowiłby sytuacji w Hiszpanii czy Grecji, które teraz „przyspawane" są do wspólnej waluty i przez to nie może dojść do dewaluacji ich walut, która jest konieczna do odzyskania konkurencyjności.

S.B.: Fakt, że finanse państw są chore, a firm są zdrowe, w pewnym stopniu jest też jednak niepokojący. Może pojawić się bowiem pokusa, by zamiast przeprowadzać reformy, sięgnąć po pieniądze przedsiębiorstw.

J.N.: W pewnym stopniu to już się stało. Takim przykładem na naszym rynku jest podatek od kopalin, który uderzył w KGHM, czy proponowany podatek bankowy.

G.Z.: Jest też jeszcze jedna kwestia. Pytanie, dokąd popłynęły pieniądze, które pożyczyły rządy, windując poziom zadłużenia do 80–100 proc. PKB. Pieniądze te w dużym stopniu przepływały właśnie przez europejskie firmy, budując ich siłę. Jeśli teraz odetniemy takie zasilanie gospodarki, które w strefie euro funkcjonowało przez dziesięć lat, to nieuchronnie odbije się to na kondycji przedsiębiorstw. Nie tylko zniknie płynący do nich strumień pieniędzy, ale sytuacja może się wręcz odwrócić i to firmy będą musiały coraz więcej dokładać do budżetów rządowych.

Jakie jeszcze czynniki ryzyka należy brać pod uwagę w nadchodzącym roku?

W.B.: Największe ryzyko pojawi się dopiero w latach 2014–2015. Spodziewam się, że dojdzie wtedy do gremialnej ucieczki kapitałów z rynków wschodzących do Stanów Zjednoczonych, które dzięki wcześniejszemu zacieśnieniu polityki fiskalnej i rewolucji łupkowej uniezależniającej ten kraj od dostaw surowców energetycznych będą nieoczekiwanie zmierzać w kierunku równowagi budżetowej. Redukcja deficytu umocni dolara, a to z kolei spowoduje pęknięcie bańki na rynkach surowców (ceny surowców wyrażane są w dolarach, tak więc umocnienie dolara przekłada się na spadek cen – red.) i w konsekwencji na wschodzących rynkach akcji (rynki wschodzące w dużym stopniu uzależnione są od eksportu surowców). Nagle w takim scenariuszu Polska odkryje, że jednak nie jest drugimi Niemcami, lecz nadal zdominowanym przez spółki surowcowe typu KGHM rynkiem wschodzącym. W rezultacie otrzymamy „pologedon", w trakcie którego gwałtowne osłabienie złotego na wzór tego z przełomu lat 2008 i 2009 sprawi, że wzrośnie złotowa wartość zadłużenia zagranicznego naszego kraju i przekroczone zostaną progi ostrożnościowe. Rząd zmuszony będzie do zacieśnienia polityki fiskalnej, które spowoduje pierwszą od dwudziestu lat recesję.

S.B.: Proponuję w święta nie straszyć czytelników takimi czarnymi wizjami i skupić się na przyszłym roku (śmiech). Wygląda na to, że wszyscy oczekujemy, że 2013 r. przyniesie kontynuację hossy.

W.B.: Mam jednak pewien problem, jeśli chodzi o początek roku. Mniej więcej w okolicach lutego wypada bowiem dołek cyklu 40-tygodniowego. Tego samego cyklu, który wyprodukował dołek na przełomie września i października 2011 r. i później na przełomie maja i czerwca br. Czy do tej teorii można dorobić jakieś fundamenty? Być może impuls nadejdzie z USA, gdzie będą się przeciągać negocjacje na temat klifu fiskalnego. Mogę sobie wyobrazić, że wówczas nasze obecne optymistyczne oczekiwania zostaną na początku roku skorygowane. Dopiero później nadejdzie czas na bezdyskusyjną hossę, która potrwa zapewne do października, kiedy zaczną się pojawiać nowe zagrożenia.

J.N.: Jak pokazuje przykład ostatnich lat, wiosną każdego roku pojawiał się faktycznie zawsze jakiś pretekst do mocnej korekty spadkowej. Zakładam, że taka korekta w I połowie przyszłego roku będzie dobrym momentem do dokupienia akcji.

K.Ł.: Również nie spodziewam się, że zyski z akcji nadejdą łatwo, bezboleśnie i bez przejściowych „szarpnięć" rynkiem. Niemniej obecny rok rynek akcji kończy pod znakiem niskich wskaźników wyceny, a jednocześnie pod znakiem trendu wzrostowego. Wniosek nasuwa się sam – jeśli mamy do czynienia z trendem wzrostowym, a akcje są tanie, to nie ma co za dużo „kombinować". Warto trzymać akcje.

S.B.: A tak z ciekawości zapytam: Konrad, jakie jest obecnie zaangażowanie twojego funduszu w akcjach?

K.Ł.: Przekracza 100 proc. (za sprawą dźwigni finansowej związanej z inwestycjami w kontrakty terminowe – red.).

S.B.: Ja również opowiadam się obecnie za dużym udziałem akcji w portfelu. Jednocześnie zakładam, że nawet ci inwestorzy, którzy deklarują bycze nastawienie, mają często ciągle niewielkie zaangażowanie w akcjach i w tym widzę potencjał do dalszych zwyżek kursów akcji.

[email protected]

Wojciech Białek, główny analityk CDM Pekao:

Hossa skończy się w Dniu Kobiet w 2014 r., kiedy będziemy mieli apogeum pozytywnego wpływu obniżek stóp. Potem nadejdzie „pologedon"

Sebastian Bucze, prezes Quercus TFI

Do ludzi nie dotarła świadomość, że na giełdzie coś się poprawiło. Kupowane są ciągle historyczne wyniki funduszy obligacji. Kiedy rynek straci nadzieję na kolejne cięcia stóp, wzrost cen obligacji stanie pod znakiem zapytania

Konrad Łapiński, zarządzający Total FIZ

W perspektywie dwóch lat zakładam, że WIG mógłby dotrzeć do 60–70 tys. pkt. Dopiero wtedy będzie można myśleć o zredukowaniu udziału akcji

Jarosław Niedzielewski, zarządzający Investors TFI

Celem minimum dla WIG na 2013 r. jest dojście tam, gdzie dotarły już niektóre indeksy zachodnie, czyli do szczytu z wiosny 2011 r., który leży na wysokości około 50 tys. pkt

Grzegorz Zatryb, główny strateg Skarbiec Holding

WIG urośnie o około 20 proc. Portfel budowałbym już teraz, jestem zwolennikiem staromodnej strategii „kup i trzymaj". Stawiałbym raczej na duże, stabilne, wypłacające dywidendy spółki. Ich kursom pomoże napływ kapitału zagranicznego

 

 

 

 

 

 

Komentarze
W poszukiwaniu bezpieczeństwa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Polski dług znów na zielono
Komentarze
Droższy pieniądz Trumpa?
Komentarze
Koniec darmowych obiadów
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Komentarze
Polityka ważniejsza
Komentarze
Bitcoin znów bije rekordy. Kryptowaluty na łasce wyborów w USA?