Problem by nie istniał, gdyby spółek groszowych było na naszym parkiecie niewiele i stanowiły margines populacji. Ich jednak jest multum, a co gorsze, praktycznie co roku przybywa.
Czytaj i komentuj na blogu
Aby nie być gołosłownym – jeszcze w połowie minionej dekady spółek o akcjach kosztujących poniżej złotówki było na GPW mniej niż dziesięć (na około 250 wtedy notowanych), na koniec 2008 r. już nieco ponad 40 i chociaż potem, wraz z początkiem hossy, liczba ta zmalała do mniej niż 30, to później – tu już pomimo hossy – gwałtownie wzrosła i przez ostatnie miesiące oscyluje wokół 80. Tym samym groszowa jest więcej niż jedna z każdych sześciu giełdowych firm. Sporo... A na NewConnect jest pod tym względem zdecydowanie gorzej.
Inwestując w akcje, natknąć się na groszówki jest więc bardzo łatwo – co często oznacza kłopoty. Spółki groszowe zwykle stają się takimi nie dlatego, że jakiś „grubas" się uwziął i wyprzedaje ich akcje (co nie może trwać w nieskończoność), ale zazwyczaj z powodu niezbyt przyjemnych dla inwestorów wydarzeń – czy to dużych strat danej firmy, widma jej upadłości, czy też uporczywego rozwadniania kapitału (zwłaszcza w wyniku emisji z prawem poboru po cenie dużo niższej od rynkowej).
Początkujący inwestor jednak zazwyczaj tego nie wie, a że analiza akcji jest mu często na starcie obca, to wybiera firmy „tanie" – w myśl zasady, że łatwiej zdrożeje papier wart teraz 10 groszy niż np. taki za 80 złotych. A gdy już zdrożeje, to od razu o co najmniej 10 procent!
I chociaż zapewne istnieją spekulanci, którzy „tanimi" akcjami potrafią obracać i na nich zarabiać, to dla większości graczy papiery spółek groszowych niosą ogromne ryzyko. Wcale nie mniejsze niż np. handel z dużą dźwignią na foreksie czy kontraktach terminowych, gdzie nawet małe wahnięcie ceny w „złą" stronę oznacza spore odchudzenie portfela.