Program miał szczytne cele i nie najgorsze założenia, lecz sposób realizacji całego pomysłu, mówiąc w największym skrócie, przypomina dziś wystrzał ze słynnej rosyjskiej armaty Car Puszka.
Powszechne Świadectwa Udziałowe miały obudzić w Polakach poczucie uczestnictwa w rynku kapitałowym i dać namiastkę własności, przynajmniej w części przedsiębiorstw, które nie nadawały się do bezpośredniego prywatyzowania. Choć polski rynek kapitałowy był pod koniec lat 90. jako tako rozwinięty, a spora część inwestorów zdołała się już sparzyć na pierwszej bessie, PPP dawało nadzieję, że kolejne szeregi obywateli wciągną się do kapitałowej gry na wolnym rynku.
Nie udało się. Powszechna prywatyzacja okazała się mrzonką, a widok jednego PŚU, które każdy otrzymywał po okazaniu dowodu osobistego, bardziej skłaniał do zakupu ozdobnej ramki niż do inwestowania na warszawskim parkiecie. Z tamtych czasów najbardziej chyba pamiętam kolejki, które ustawiały się przez kantorami skupującymi i sprzedającymi ozdobne certyfikaty.
Wszyscy wiemy, jaki był los programu. Na giełdzie pozostały jeszcze nieliczne NFI, jednak ich życie nie ma dziś nic wspólnego z tamtymi zamierzchłymi wydarzeniami. I wydawałoby się, że temat nadaje się tylko na felieton historyczny, gdyby nie to, że do dnia dzisiejszego inwestorzy mogą mieć z akcjami tych specyficznych funduszy podatkowe problemy.
Zacznijmy może od tego, że przez pewien czas Powszechne Świadectwa Udziałowe były w swobodnym obrocie, zarówno na GPW, jak i poza rynkiem giełdowym. Nie tylko kantory nimi obracały. Sam znałem osoby, które skupowały PŚU od rodziny i znajomych, widząc w tym szansę na zrobienie małego majątku. Już w tamtym okresie wiadomo było, że dochód ze sprzedaży tych świadectw jest zwolniony od podatku, przynajmniej w takim zakresie, gdy nie było to przedmiotem oficjalnie prowadzonej działalności gospodarczej.