Tym samym zawieruchę w ostatnich miesiącach można traktować nie tyle jako długoterminowy trend spadkowy, ile jako powtórkę (w nieco większej skali) ostrej korekty spadkowej z maja–czerwca 2010 r.

Za takim podejściem przemawia również analiza techniczna. Na wykresie S&P 500 nie widać charakterystycznego dla trendu zniżkowego układu, tzn. położonych coraz niżej kolejnych dołków i szczytów. Wręcz przeciwnie, ostatnie trzy dołki (z 3 paździer- nika, 25 listopada i 19 grudnia) położone są na coraz wyższych pułapach. Podobnie jak w trakcie wspomnianej korekty z maja–czerwca 2010 r., S&P 500 przebił serię kolejnych opadających linii, co świadczy o coraz bardziej udanych próbach podnoszenia notowań. O bessie trudno rów- nież mówić, biorąc pod uwagę, że nawet w trakcie paniki indeks nie spadł poniżej dołka wspomnianej korekty z minionego roku.

Przypieczętowaniem trwałej poprawy sytuacji na wykresie S&P 500 byłoby przebicie przez indeks ostatniego lokalnego szczytu z końca października (1285 pkt w cenach zamknięcia). Wówczas indeks znalazłby się najwyżej od około pięciu miesięcy. To byłoby spójne z rozwojem wydarzeń w maju–czerwcu 2010 r., kiedy ustanowienie przez indeks czteromiesięcznego maksimum było ostatecznym sygnałem trwałego powrotu lepszych nastrojów. Po ewentualnym przebiciu poziomu oporu już niewielki dystans dzieliłby S&P 500 od tegorocznych szczytów hossy.

Do powtórki takiego korzystnego scenariusza potrzebne byłyby jednak odpowiednio silne impulsy. Trudno zakładać, że zapanuje stabilny trend wzrostowy porównywalny do tego z drugiej połowy 2010 r., jeśli pogorszy się sytuacja w strefie euro. Wall Street jest tylko w pewnym stopniu odporna na zawirowania w Europie. Chyba że do akcji wkroczą banki centralne, zasilając rynki w świeżo wydrukowaną gotówkę (tak jak to w drugiej połowie 2010 r. robił amerykański Fed).