Gdy w maju ubiegłego roku Rezerwa Federalna przedstawiła wyniki testów odporności 19 największych amerykańskich banków na gospodarcze zawirowania (tzw. stress tests), ówczesny minister finansów Niemiec Peer Steinbrueck nazwał to przedsięwzięcie bezwartościowym. Jak wskazywał, badanie zostało zmanipulowane tak, aby dało uspokajające dla rynków rezultaty.
Dziś to Bruksela musi zapanować nad nastrojami inwestorów, którzy niepokoją się, jak kryzys fiskalny w strefie euro i ewentualne spowolnienie gospodarcze, którym może on poskutkować, wpłyną na kondycję europejskich banków. Musi także przywrócić wzajemne zaufanie tych ostatnich, którego załamanie przejawia się wyraźnym wzrostem stóp procentowych na rynku międzybankowym (patrz wykres).
– W Europie panowałby poważny kryzys bankowy, gdyby nie to, że Europejski Bank Centralny stał się partnerem transakcji obu stron (podażowej i popytowej – red.) rynku międzybankowego. Słabe banki zgłaszają się do EBC, aby zapewnić sobie płynność, a silne banki powierzają mu nadwyżki, zamiast pożyczać innym instytucjom – ocenił niedawno na łamach „Financial Timesa” Mohamed El-Erian, jeden z dyrektorów inwestycyjnych funduszu PIMCO.
Miesiąc temu unijni liderzy uzgodnili więc, że poddadzą 91 największych europejskich instytucji finansowych (w tym PKO BP) wzorowanym na amerykańskich testom wytrzymałościowym. Zabrali się jednak do tego w sposób charakterystyczny dla wszelkich ich dotychczasowych inicjatyw antykryzysowych: bez zdecydowania, koordynacji i przejrzystości. Niekiedy trudno uniknąć wrażenia, że UE testuje odporność rynków na własną nieporadność niż wytrzymałość sektora bankowego na problemy unijnej gospodarki.
[srodtytul]Studium amerykańskiego przypadku[/srodtytul]