Sytuacja Bankii była wówczas na tyle poważna, że wielu ludzi obawiało się, że z powodu tego banku Hiszpania będzie się musiała zwrócić po pomoc finansową. Goirigolzarri być może uchronił swój kraj przed finansowym armagedonem, ale wielu akcjonariuszy Bankii raczej mu za to nie podziękuje.
Gdy Goirigolzarri przemawiał podczas walnego zgromadzenia akcjonariuszy Bankii, jego słowa były zagłuszane przez gniewne okrzyki, pohukiwania oraz gwizdy. To drobni akcjonariusze dawali o sobie znać. Mają oni powód, by być wściekłymi. Ci z nich, którzy kupowali akcje Bankii podczas jej oferty publicznej z 2011 r., stracili niemal wszystko. Straty na akcjach uprzywilejowanych oraz długu podporządkowanym – instrumentach, którymi hiszpańskie banki bardzo chętnie się posługiwały przed wybuchem kryzysu – sięgały nawet 70 proc. Stało się to po tym, jak rząd wpompował w Bankię 19 mld euro pomocy finansowej otrzymanej od Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Unii Europejskiej.
Goirigolzarri usprawiedliwia się, twierdząc, że robił wszystko, co mógł, by uniknąć takiego rozwiązania i sprawić, by inwestorzy zostali lepiej potraktowani. Unijne przepisy ograniczały mu jednak pole manewru. Warunkiem otrzymania pomocy była zgoda na to, by właściciele podporządkowanego długu oraz akcji uprzywilejowanych ponieśli część kosztów ratowania banku. Gdyby zaś Bankia nie otrzymała pomocy, niemal na pewno by zbankrutowała, a wtedy straty byłyby większe.
– Mogło być więc jeszcze gorzej. Bez wpompowania w bank nowych funduszów, wartość jego długu wynosiłaby zero – twierdzi prezes Bankii.