Jeszcze we wrześniu twój zespół należał do największych optymistów w ocenie perspektyw polskiej gospodarki. Prognozowaliście, że w 2022 r. wzrost PKB sięgnie 5,5 proc., po 5 proc. w br. Teraz wskazujecie, że w przyszłym roku czeka nas spowolnienie wzrostu do 4 proc. Co się zmieniło w ciągu tych dwóch miesięcy, że prognozy wymagały rewizji?
Rzeczywiście, dokonaliśmy takiej rewizji. We wrześniu inflacja była już podwyższona, ale jednak trochę niższa niż dziś i miała nieco inny charakter. Nie było jeszcze takiego wzrostu cen energii, gazu itp. Teraz weszliśmy na trajektorię inflacji, która nie jest już obojętna dla konsumenta. To zjawisko nie ogranicza się zresztą do Polski. We wrześniu podwyższyliśmy nasze prognozy ze względu na oczekiwania, że Polski Ład zwiększy dochód netto znacznej części gospodarstw domowych. Teraz jednak spodziewamy się, że inflacja mocno ograniczy dynamikę dochodu rozporządzalnego gospodarstw domowych.
W warunkach niskiego bezrobocia i problemów firm ze znalezieniem pracowników ci ostatni mają, jak się zdaje, dużą siłę przetargową. Stąd obawy części członków Rady Polityki Pieniężnej, że w Polsce może dojść do tzw. spirali cenowo-płacowej, gdy wzrost cen i płac wzajemnie się napędzają. Zakładasz, że wzrost płac nie przyspieszy na tyle, żeby skompensować pracownikom wzrost cen?
Moim zdaniem to mało prawdopodobne. Dynamika wynagrodzeń pozostanie podwyższona, ale nie sądzę, żeby wzrosła do poziomu dwucyfrowego (obecnie oscyluje wokół 8-9 proc. r./r. – red.). Ta historia żądań płacowych bardzo różnie wygląda w zależności od sektora. Są takie, gdzie widać niedobór pracowników, ale w innych tego problemu nie ma. Jeśli zaś dynamika wynagrodzeń pozostanie jednocyfrowa, to w warunkach przyspieszającej inflacji wzrost realnego dochodu zwolni. Konsekwencją będzie wolniejszy wzrost konsumpcji.