Zgodnie z tym wzorcem, jeżeli w kolejnych kilku miesiącach nie będzie potwierdzenia wejścia gospodarek w recesję, indeksy zaczną systematycznie piąć się w górę.
Dzięki temu za rok o tej porze zamiast wyznaczać dołki bessy, rynki akcji mogłyby zaatakować ostatnie szczyty. Patrząc na skalę przeceny w Europie, nawet negatywne konsekwencje faktycznego, a nie tylko medialnego, bankructwa Grecji powinny być już praktycznie w cenach akcji spółek ze strefy euro. W gruncie rzeczy spadki na głównych parkietach Europy są już wystarczająco duże, żeby oczekiwać zakończenia tej fali wyprzedaży w dowolnym momencie. Jest tylko jedno „ale". W porównaniu ze Starym Kontynentem większość inwestorów w USA nawet nie poczuła siły ostatniego tąpnięcia.
Spadek tak wrażliwego na koniunkturę indeksu jak Nasdaq wyniósł 19 proc., czyli tyle samo co w czasie ubiegłorocznej korekty. Teoretycznie w przypadku Stanów jestem w stanie sobie wyobrazić próbę podejścia pod ostatnie szczyty jeszcze w tym roku. Wystarczy 15-proc. wzrost, żeby główne amerykańskie indeksy dokonały tej sztuki. W Europie wymagałoby to trzykrotnie większej reakcji. Tak znaczący rozdźwięk pomiędzy Stanami a Europą nie jest usprawiedliwiony ani w scenariuszu krótkoterminowego krachu, ani długotrwałej bessy. Dlatego w drugiej połowie września powinniśmy mieć do czynienia z jakąś formą zniwelowania tej rozbieżności. Istnieją oczywiście dwa wyjścia. Albo S&P500 podąży za wzorcem europejskim, kończąc trwającą już trzy tygodnie wyczerpującą szarpaninę wokół poziomu 1150 punktów, i zejdzie poniżej sierpniowego dołka (1100 punktów), albo DAX, a wraz z nim reszta Europy, zdoła się wydźwignąć powyżej analogicznego poziomu, co dla niemieckiego indeksu oznacza wyjście ponad 5500 punktów.
W tym ostatnim przypadku wzrost europejskich indeksów powinien być co najmniej 10-proc., dwukrotnie przekraczając podobne zmiany wskaźników giełdowych w USA. Co prawda bardzo ciężko mi znaleźć fundamentalne uzasadnienie dla takiego wzrostu w najbliższym czasie, ale ostatnia dynamika zdarzeń na świecie wskazuje, że zawsze możemy oczekiwać czegoś nieoczekiwanego. Taki w miarę pozytywny scenariusz nie oznacza, że możemy już zapomnieć o dalszych spadkach. Odkłada je jedynie w czasie o kolejnych kilka tygodni, gdyż zgodnie z wzorcami krachów bardzo prawdopodobne jest powtórne testowanie wcześniejszych dołków, np. na przełomie października i listopada.
W przypadku bardziej pesymistycznego przebiegu wypadków, czyli równania w dół do Europy, indeks S&P500 kończyłby wrzesień na poziomie 1000 punktów, po kilkunastoprocentowym spadku. W takim scenariuszu indeksy z Europy powinny kontynuować niechlubny „marsz na południe", ale w nieco wolniejszym tempie. Dla francuskiej giełdy ostatecznym celem może być dołek z marca 2009 roku, czyli 2500 punktów, a dla DAX 4,5 tys. punktów. Dojście do takich poziomów w takim tempie powinno zakończyć całą falę spadkową. Pod warunkiem że jest to krach, a nie bessa.