Obecny odczyt jest położony nieco niżej niż dołki z lat 2016 i 2012, kiedy to mieliśmy do czynienia jedynie z przejściowym spowolnieniem koniunktury, czy też swoistą minirecesją. Poprzednio ISM spadł do podobnego pułapu jeszcze we... wrześniu 2008. To właśnie wtedy upadł bank Lehman Brothers.

W tamtym punkcie amerykańskie (i globalne) akcje miały za sobą pokaźną część bessy – przykładowo S&P 500 zdążył stracić ok. 1/4 wartości. Dlaczego tym razem jest inaczej? Przecież obecnie dystans do szczytu wynosi raptem kilka procent...

Jeśli do porównania z ISM weźmiemy nie tyle nominalny poziom S&P 500, ile raczej jego 12-miesięczne zmiany, to takie ujęcie rzuca nowe światło na sprawę. Dlatego że owa roczna zmiana S&P 500 „zjechała" z blisko +25 proc. (na początku 2018) do ledwie +2 proc. we wrześniu. Owszem, nasze dosłowne porównanie sugerowałoby, że ta zmiana powinna przy tym poziomie ISM wynosić raczej ok. -5 proc. (co by implikowało S&P 500 na poziomie 2770 pkt na koniec września). Ale warto też zwrócić uwagę, że np. w dołku jednej z minirecesji w 2012 roku dynamika cen akcji zdążyła już niejako wyprzedzająco wystrzelić w górę. Warto więc zachować ostrożność w tego typu osądach. Tym bardziej że konkurencyjny wskaźnik koniunktury w amerykańskim przemyśle – PMI firmy Markit – we wrześniu... urósł. ¶