Przecież popyt i tak spada, jak ceny idą do góry – konsumenci (decydują o popycie jako finalni nabywcy) i tak przestają kupować, bo wszystko robi się za drogie. Naturalnie pojawiające się wówczas oczywiste (o wyraźnie biznesowym, a nie politycznym) dostosowania nastawienia poszczególnych uczestników rynku stają się z czasem najlepszym remedium na nadmiar (jakże przewrotnie brzmi ten „nadmiar”) pieniądza będącego w dyspozycji konsumentów. Gdyby politycy bezrefleksyjnie nie zatrzymali administracyjnie w 2020 r. gospodarki wobec pojawienia się pierwszych oznak nieznanego im z ich dotychczasowej praktyki zjawiska, jakim była pandemia, równocześnie zwiększając strumienie pieniężne otrzymywane, coraz częściej bez potrzeby wytwarzania jakichkolwiek dóbr czy usług, przez konsumentów (de facto zabierając je wielu przedsiębiorcom lub co najmniej zaburzając naturalne procesy gospodarcze, a przez to zmniejszając rynkową dostępność towarów i usług), inflacja nie wzmogłaby się aż z taką siłą. Skąd w ogóle pojawiła się teza, że to niskie stopy procentowe, a więc względnie niski koszt pieniądza, rozpędziły wszechogarniającą inflację?

Czemu popełniamy ten błąd kolejny raz, nie pozwalając gospodarce w naturalny sposób dostosować się do otoczenia, zwiększając i tak już nadmierne przeregulowanie gospodarki, tym razem poprzez sztuczne zawyżanie kosztu pieniądza? Tak jak wszystko, co dotyczy ekonomii, także teorie podwyższania stóp procentowych są przez przedsiębiorców kontestowane, a w nauce falsyfikowane; rzec by można, że na dwoje babka wróżyła. Moglibyśmy uniknąć co najmniej podwyższania realnych kosztów transakcyjnych poprzez ustrzeżenie się od ciągłego gmatwania regulacji i punktów odniesienia.

Tymczasem instytucje finansowe, automatycznie i bez zwiększania kosztów (dotyczące tego umowy były przecież i tak podpisane znacznie wcześniej), naddźwiękowo zwiększają swoje przychody odsetkowe, a więc i marże (odsetki od depozytów bankowych wydają się być skrajnie ociężałe wobec rączych niczym charty odsetek od bankowych kredytów).

Klienci banków i inwestorów finansowych, w tym przedsiębiorcy (co do zasady odważni, bo poważający się zmieniać rzeczywistość za pożyczone pieniądze), niczym żywe narzędzia (jak niewolników określał Arystoteles), bo uwiązani finansowaniem, posłusznie płacą wyższe koszty finansowe, zmniejszając osiąganą rentowność i ograniczając przez to działalność, a więc dostarczając mniej towarów i usług finalnym odbiorcom. W efekcie ci są zmuszeni – aby nabyć to, co jest im z jakiegokolwiek powodu potrzebne – zapłacić więcej, a nie mniej. Ceny rosną, zatem gdzie tu korzyść, dla realnego biznesu i końcowego konsumenta, z podwyższania stóp procentowych? To tak jak niektóre terapie – aby wyleczyć, atakują wszystko i wszystkich, osłabiając w ten sposób także i to, co dobre, niekoniecznie zabijając całe zło.

A eksperci namawiający do podwyższania stóp procentowych? Większość pracuje dla instytucji finansowych, ewidentnych beneficjentów każdego podwyższania stóp procentowych. Wielu wychodzi z założenia, że skoro są ekspertami, to wiedzą, więc po co mają analizować? Tylko niektórzy rozumieją, że ekspert to także ten, który jutro będzie wiedzieć, dlaczego dzisiaj nie sprawdza się to, co prognozował wczoraj.