Mam to szczęście, że funkcjonuję na polskim rynku finansowym właściwie od jego początków. Dzięki temu mogłem wiele razy obserwować zjawisko, które nazwałem na swój użytek „pierwszym razem". Był więc ten „pierwszy raz", gdy okazało się, że na akcjach można też stracić, gdy w 1994 roku warszawska giełda doświadczyła głębokich spadków. Swój „pierwszy raz" miały też strategie opcyjne, gwałtownie wdzierając się do świadomości Polaków w 2009 roku. „Pierwszych razów" było jeszcze wiele i pewnie jeszcze niejeden nas czeka, a to dlatego, że gospodarka rynkowa funkcjonuje w Polsce relatywnie od niedawna i na pewne zjawiska jesteśmy mentalnie nieprzygotowani. Co nie oznacza, że zjawiska te nie są zupełnie normalne.
Większość takich wstrząsów ostatni akord ma zazwyczaj w świecie politycznym. Notabene dopiero wtedy inwestorzy mogą zobaczyć, jak można pewnych rzeczy nie rozumieć i interpretować je zupełnie opacznie. Nie inaczej jest w przypadku problemów sektora budowlanego. Już teraz słyszymy głosy wzywające do powołania specjalnej komisji, a prace nad odpowiednimi ustawami ruszyły pełną parą. Tak jakby jakakolwiek komisja śledcza czy ustawa mogły odmienić konsekwencje cyklu koniunkturalnego. A on właśnie jest praprzyczyną problemów sektora budowlanego.
Polska gospodarka obroniła się przed recesją, która w 2009 roku ogarnęła większość cywilizowanego świata. Uratował nas stabilny popyt wewnętrzny wciąż tworzącego się społeczeństwa konsumpcyjnego. Pomógł też słaby złoty – notabene kolejna pozycja do listy „pierwszych razów", kiedy to poważni – wydawałoby się – politycy wzywali, aby ABW sprawdziła interesy znanego banku inwestycyjnego, a analityk i strateg pewnego duńskiego banku trafił jako sprawca załamania kursu złotego na strony tabloidów upozowany na Gordona Gekko z „Wall Street".
Kiedy gospodarki innych krajów europejskich (i nie tylko) doświadczyły poważnych problemów, szczególnie mocno poszkodowany został sektor budowlany. Działo się tak za sprawą braku inwestycji infrastrukturalnych podczas kryzysu, ale przede wszystkim dlatego, że budownictwo w wielu krajach było najbardziej przegrzanym sektorem gospodarki. Wszak to właśnie od rynku domów w Stanach Zjednoczonych rozpoczął się globalny kryzys. W tej sytuacji nie może dziwić, że wielkie firmy budowlane ruszyły w świat w poszukiwaniu lepszych rynków. Hiszpańscy czy austriaccy budowlańcy nie musieli daleko szukać – naszą „zieloną wyspę" było widać jak na dłoni. Do tego wyspa ta właśnie ruszała z bezprecedensowym programem rozbudowy infrastruktury.
Przysłowie mówi „gdzie kucharek sześć...", co w języku finansowym przekłada się na określenie „niskie marże". Co gorsza przetargi były prowadzone w warunkach wzmożonej czujności antykorupcyjnej i szanse miały tylko najtańsze oferty, niezależnie od prawdopodobieństwa, że dany kontrakt rzeczywiście jest realny za tę cenę. O klauzulach waloryzacyjnych mowy nawet być nie mogło. Potem jeszcze dołożył się dynamiczny wzrost cen surowców w drugiej połowie 2010 roku i niskie marże stały się marżami ujemnymi. Pragmatyczni Chińczycy po prostu uciekli z placu budowy. Były jednak też takie firmy, które już w tej trudnej sytuacji postanowiły, mimo braku doświadczenia, wejść na rynek kontraktów drogowych. Finał był taki, jak wszyscy widzieliśmy... Ale właściwie nie, on przecież wciąż trwa!