Stabilizacja inflacji na poziomach zbliżonych do 2 procent stanowi silny argument pozwalający Radzie Polityki Pieniężnej utrzymywać stopy procentowe na niezmiennym poziomie już od ponad dwóch lat. Równocześnie Rada zapowiada podtrzymanie dotychczasowej polityki „wait and see" jeszcze przez kilka najbliższych kwartałów. Wydaje się, że do zmiany tej polityki mogłoby doprowadzić jedynie wyraźne przyspieszenie wzrostu inflacji w najbliższym czasie. Czy taki scenariusz jest możliwy?
Oczywiście tak – zawsze mogą mieć miejsce nieprzewidziane szoki podażowe powodujące gwałtowny wzrost cen. Zakładając jednak brak takowych w najbliższym czasie, prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza wydaje się relatywnie niskie. Tendencje do wzrostu inflacji zdają się wyczerpywać. W strefie euro inflacja po osiągnięciu w lutym br. poziomu 2 procent w kolejnych miesiącach obniża dynamikę wzrostu. Podobnie sytuacja wygląda w krajach naszego regionu. Silnie skorelowane z polskimi, odczyty inflacyjne z Czech i Węgier w kwietniu się mocno obniżyły. Być może to tylko chwilowe zachwianie trendu wzrostowego, ale obserwując sytuację na globalnym rynku ropy naftowej trudno o takie wnioski. Ceny ropy naftowej mają znaczący wpływ na ceny konsumpcyjne w Polsce. Co prawda udział cen transportu, bezpośrednio wynikający z cen paliw, nie jest znacząco duży w koszyku inflacyjnym na podstawie, którego GUS wylicza całkowity wskaźnik inflacji konsumenckiej (ok. 9 procent). Jednak znaczenie tej kategorii zwiększa pośredni wpływ cen paliw na ceny wielu innych towarów. Dobrym przykładem są ceny żywności, w których zawarte są również koszty transportu. Zatem ceny ropy naftowej mogą być tym czynnikiem, który zadecyduje o przyszłych trendach inflacji. Tymczasem wobec decyzji o utrzymaniu na dotychczasowym poziomie limitu produkcji do marca przyszłego roku prawdopodobieństwo znacznego ich wzrostu wydaje się ograniczone. W przypadku Polski duży wpływ na spadek presji inflacyjnej ma również obserwowane od pewnego czasu umocnienie złotego w relacji do dolara amerykańskiego. Dolar to główna waluta, w której prowadzi się rozliczenia w handlu ropą naftową, a złoty od początku roku zyskał do dolara prawie 11 procent. Argumenty za wyhamowaniem wzrostu inflacji są więc istotne, jednak dosyć często pojawia się teza, iż w warunkach zdecydowanej poprawy na rynku pracy i wywołanego tym wzrostu wynagrodzeń musi pojawić się inflacja płacowa.
Rzeczywiście w przeszłości podobne zjawisko miało miejsce. Jednak od 2012 r. nie widać, aby występowały tego typu współzależności. Dlaczego tak się dzieje? Być może tajemnica tkwi w produktywności pracy. Produktywność czy też wydajność pracy to realny PKB podzielony przez liczbę pracowników. Według najnowszego raportu OECD „Compendium of Productivity Indicators 2016" wydajność pracy w Polsce rosła w latach 2009–2014 o ponad 3 procent. Tymczasem przeciętne miesięczne realne wynagrodzenia brutto w tym czasie rosły o ok. 2,5 procent, czyli poniżej wydajności pracy. Powodowało to brak zjawisk inflacyjnych generowanych wzrostem płac. W najbliższej przyszłości wobec trudności z podażą siły roboczej można przypuszczać, iż wynagrodzenia będą rosły znacznie szybciej. Jednak czy spowoduje to spadek produktywności pracy? Wydaje się, że nie choćby właśnie z powodu spadku liczby zatrudnionych. Trendy demograficzne są nieubłagane i liczba zatrudnionych w gospodarce narodowej będzie szybko maleć. Według prognoz GUS tylko do 2025 r. w przedziale 15–64 lata ubędzie prawie 2,3 mln osób. Zatem jest pewne, że mianownik w równaniu produktywności będzie coraz mniejszy. Pytanie co z licznikiem? Pewnie w dłuższym okresie również nieuchronnie będzie spadał, jednak krótkoterminowo powinien pozostać na wysokim poziomie. Reasumując, prawdopodobieństwo szybkiego pojawienia się wysokiej inflacji wydaje się w obecnej sytuacji niewielkie.