W ostatnich kilku, kilkunastu miesiącach słowo „startup" odmieniane jest w Polsce przez wszystkie przypadki. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy jednym z czołowych światowych hubów dla takich firm. Gdy jednak przyjdzie poszukać twardych danych o finansowaniu młodych, dynamicznie rozwijających się polskich firm, można zostać szybko sprowadzonym na ziemię.
Praktycznie nie ma tygodnia, by polskie media nie informowały o polskich startupach, ich znaczeniu dla przyszłości gospodarki czy też planach dotyczących ich rozwoju, w tym źródeł potencjalnego finansowania (słynne już 3 mld zł państwowych inwestycji w startupy). Sporo o tym opowiadają politycy, w tym wicepremier, minister finansów i rozwoju Mateusz Morawiecki.
Czasami zapał mediów w podkręcaniu tematu polskich startupów jest tak duży, że pojawiają się takie tytułu jak „Polska jako start-up, czyli Dolina Krzemowa nad Wisłą". Jego autor zapewne nie zdawał sobie sprawy, że w ujęciu historycznym większość startupów (do 90 proc.) znika z gospodarczej sceny. Większość po prostu bankrutuje, część zostaje przejęta, a samodzielne życie kontynuują tylko nieliczne. I o nich najczęściej słyszymy, i to one rozbudzają wyobraźnię.
Tylko czasami można przeczytać czy usłyszeć tych, którzy – w sumie delikatnie – proszą, by zanadto nie podbijać startupowego bębenka i od słów przejść do opartych na sprawdzonych na świecie wzorcach działań.
Świat startupów i ich finansowania – w tym przez wyspecjalizowane w takiej działalności fundusze venture capital – można podzielić na trzy obszary. Pierwszy to sześć krajów – USA, Wielka Brytania, Indie, Niemcy i Kanada – na które przypada blisko 80 proc. łącznej liczby ogłoszonych transakcji, w tym na USA 58 proc. łącznej globalnej liczby. Na następnych 16 państw – są wśród nich m.in. Brazylia, Francja i Australia – przypada kolejne 16 proc. transakcji. A potem jest tzw. długi ogon, czyli ponad 50 państw świata, w których coś się dzieje, ale skala jest niewielka. I w tym długim ogonie jest Polska.