Tomasz Prusek, publicysta ekonomiczny prezes Fundacji Przyjazny Kraj
Kolejne podejście rządu do przypieczętowania losu Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE) będzie odbywać się w znacznie trudniejszej sytuacji gospodarczej państwa niż poprzednie. Projekt może być rozgrywany politycznie, zaś skutki dla giełdy i spółek zależeć będą od tego, ilu uczestników OFE zdecyduje się schronić w niepewnych czasach pod skrzydłami ZUS. I to według założeń może być znacząco większy odsetek niż przed rokiem.
Według scenariusza, który poszedł do kosza ze względu na wybuch pandemii koronawirusa, OFE w obecnym kształcie powinny przestać istnieć 27 listopada 2020 roku. Zamiast tego władze spółek, gdzie OFE są współwłaścicielami, i inwestorzy giełdowi dostali kolejny rok niepewności, która towarzyszy im nieustannie od 2013 roku, kiedy rząd PO-PSL rozpoczął demontaż systemu zabierając z funduszy obligacje skarbowe. Fakt, że temat likwidacji OFE jednak powrócił jak bumerang nie powinien dziwić, gdyż środki zgromadzone w OFE, a przede wszystkim tzw. opłata przekształceniowa za transfer do IKE, są jednymi z ostatnich „nisko wiszących owoców", po które może sięgnąć rząd borykający się z ogromnym deficytem budżetowym spowodowanym skutkami walki z pandemią i kosztami utrzymania ogromnych transferów socjalnych. Wprowadzone ostatnio daniny w rodzaju opłaty cukrowej (3 mld zł w skali roku) czy podatku handlowego (1,4 mld zł) bledną pod względem skali w stosunku do korzyści budżetowych, jakie może przynieść dokończenie likwidacji w OFE. Nawet z poprawką, że będą to wpływy jednorazowe (tzw. one-offy), to wpadną do kasy państwa w bardzo trudnych latach 2021-2022. Maksymalnie może być to 22 mld zł przy założeniu, że wszyscy uczestnicy domyślnie przejdą z OFE do IKE i pozostaną tam, co oczywiście jest nierealne, bo część zadeklaruje, że chce ze swoimi pieniędzmi przenieść się do ZUS, aby m.in. uniknąć 15 proc. opłaty przekształceniowej. Ale nawet przy 50 proc. pozostaniu przy IKE wychodzi ok. 10 mld zł, które są nie do pogardzenia.
Ale zanim rząd przywita się z gąską, mniej lub bardziej tłustą, możliwe, że temat OFE stanie się gorącym elementem debaty wewnątrz koalicji rządzącej, gdzie koalicjanci coraz częściej podstawiają sobie nogę. OFE nadaje się do tego znakomicie z kilku powodów. Po pierwsze, w grę wchodzą ogromne pieniądze (na koniec 2020 roku aktywa wynosiły 148 mld zł). Po drugie, budżet państwa jest w coraz większej potrzebie (deficyt planowany w tym roku wynosi 82 mld zł). Wreszcie po trzecie, w modelu gospodarczym wprowadzonym w ostatnich latach liczy się przede wszystkim państwo i budowanie jego zasobów, a nie prywatyzacja środków publicznych (taki status OFE wynika obecnie z orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższego), nawet jeśli mają zostać zapisane na kontach obywateli. Jaki z tego wniosek? Istnieje groźba, że powróci pomysł zmaksymalizowania nacjonalizacji OFE, aby państwo jak najwięcej aktywów przejęło pod swoją kontrolę. Można to zrobić w praktyce na dwa sposoby: zmiana modelu na całkowitą nacjonalizację (mało prawdopodobna z uwagi na potencjalne katastrofalne skutki dla giełdy) lub przyjęcie takiej negatywnej narracji wokół OFE w przekazie publicznym, aby skłonić jak najwięcej uczestników OFE do wybrania ZUS jako „bezpiecznej przystani". Wówczas, co prawda wpływy z one-offów byłyby proporcjonalnie mniejsze, ale za to większa potęga majątku państwowego. Spełnienie się takiego scenariusza miałoby negatywne konsekwencje dla giełdy, spółek i inwestorów.
Wewnątrz władzy już wcześniej obecny był nurt myślenia w kategoriach całkowitej nacjonalizacji funduszy. Byłby to kolejny etap etatyzacji gospodarki i to dokonany hurtowo, bez bawienia się w pojedyncze transakcje i koszty z tym związane. Ustawowe przejęcie OFE byłoby najtańszym sposobem, ale dla warszawskiej giełdy taka decyzja rodziłaby fatalne skutki, gdyż prywatni inwestorzy mogliby zagłosować nogami i zabrać ze spółek swoje pieniądze, doprowadzając do niekontrolowanej przeceny akcji (około 4/5 aktywów OFE ulokowane jest w akcjach). Nawet jeśli przejęcie aktywów będzie częściowe – jak według obecnego projektu – to i tak zarządzanie tym ogromnym majątkiem będzie dla władz publicznych nie lada wyzwaniem i odpowiedzialnością (aktywa trafią do Funduszu Rezerwy Demograficznej, a zarządzać ma nim PFR). Można przypuszczać, że wejście państwa na znaczące pakiety akcji w wielu spółkach spotkałoby się ze sprzeciwem np. ich założycieli czy inwestorów finansowych, bo wchodząc na parkiet „nie tak się umawiali" z państwem. W praktyce będzie to oznaczało wprowadzenie przedstawicieli państwa do rad nadzorczych, kontrolę zarządzania, i czasem mocną siłę głosu na walnych zgromadzeniach, z którą będą musieli się liczyć prywatni współwłaściciele.