– Schyłek energetyki atomowej zaczął się już dawno temu. Nie postrzegano tego w ten sposób, ale gdy tylko spojrzy się na historyczne wskaźniki – np. liczbę rozpoczynanych budów elektrowni nuklearnych każdego roku – to apogeum miało miejsce w 1976 roku. Wtedy rozpoczęto najwięcej projektów: 44 jednostki. Możemy jeszcze spojrzeć na liczbę reaktorów będących w trakcie budowy w danym roku. Pod tym względem rekordowy był 1979 r.: 234 reaktory – opowiadał nam ledwie dwa lata temu Mycle Schneider, specjalista ds. energetyki i doradca m.in. Parlamentu Europejskiego w tym zakresie.
Gdy rozmawialiśmy ze Schneiderem, energetyka atomowa wydawała się być pieśnią przeszłości. O łabędzim śpiewie tej części rynku moglibyśmy mówić, wspominając rok 1996: wówczas 17,5 proc. globalnej produkcji energii zachodziło w reaktorach. Ale potem zaczął się zjazd, a nasz rozmówca wytykał, że w 2019 r. rozpoczęto zaledwie pięć projektów nuklearnych. Mieliśmy za sobą katastrofy, w tym te spektakularne, które zniechęciły opinię publiczną do generowania energii z atomu: Three Mile Island, Czarnobyl, Fukuszimę. Niemcy zdecydowali o pospiesznym (w skali tej branży, rzecz jasna) wyłączeniu swoich elektrowni. Ale, zdaniem Schneidera, poza strachem o odwrocie od atomu przesądziły inne czynniki.
– Najważniejszym była opłacalność takich inwestycji. W Ameryce funkcjonuje prywatny rynek: i jeśli mamy firmę wartą miliard, która porywa się na projekt warty 2 mld, a ostatecznie płaci rachunek rzędu 4 mld – to się musi skończyć bankructwem – kwitował Schneider.
Ale energetyka po wielu latach przestaje być rynkiem, na którym opłacalność inwestycji i zysk są kluczowymi parametrami. Pierwszy wyłom w takim postrzeganiu produkcji energii poczyniła polityka klimatyczna, która zaczęła karać działanie po „najprostszej linii oporu” (czyli spalanie kopalin w istniejących już instalacjach) i promować kosztowną, bolesną – ale niezbędną dla ratowania klimatu – transformację energetyczną. Kij pod postacią coraz bardziej kosztownych pozwoleń na emitowanie CO2 tylko dodał do tego procesu czynnik ekonomiczny: penalizował (finansowo) korzystanie z tradycyjnej energetyki, stanowiąc zachętę (ekonomiczną) do zmian.
W tle przebijało się jeszcze inne pojęcie: bezpieczeństwo energetyczne. Tu z kolei motorem zmian jest geopolityka, a wraz z agresją Rosji na Ukrainę energetyka stała się sferą kojarzącą się raczej z obronnością: nie tyle o militarnym charakterze, ile w sensie obrony gospodarek i społeczeństw przed geopolitycznymi ślepymi uliczkami, w jakie wpędzić je mogą agresywne zachowania i ambicje liderów kontrolujących zasoby surowcowe. Biorąc to pod uwagę, energetyka zaczyna przypominać obronność: nikt nie ma bezpośredniej korzyści z tego, że kupił czołgi lub systemy rakietowe. A jednak państwa inwestują w swój potencjał militarny. I tak samo powinny inwestować w energetykę, nie mierząc jej wyłącznie kategoriami zysków i strat.