Niebawem minie dziesięć lat od momentu wprowadzenia tzw. podatku Belki. W 2001 roku ówczesny minister finansów, poszukując dodatkowych dochodów, aby uniknąć przekroczenia zaplanowanego poziomu deficytu, przeforsował przyjęcie opodatkowania zysków kapitałowych i odsetek z lokat.
Nowa danina, wynosząca obecnie 19 proc., bardzo szybko przyjęła nazwę podatek Belki. O ile początkowo wpływy z tego tytułu były niewielkie – w 2002 roku sięgnęły zaledwie 0,8 mld zł – o tyle w 2008 roku przekroczyły 4,2 mld zł.
Mimo to likwidacja podatku Belki była jednym ze sztandarowych haseł wyborczych Platformy Obywatelskiej. Gdy w 2009 roku z powodu kryzysu finansowego budżetowe dochody z tego tytułu okazały się znacznie niższe – zamiast zaplanowanych 4,25 mld zł do kasy wpłynęło 3,26 mld zł – rządowi przypomniano, że obiecywał znieść opodatkowanie lokat. Wiceminister finansów Maciej Grabowski nie wykluczył wówczas takiego posunięcia, jednak dopiero po zakończeniu kryzysu. Nigdy nie brano jednak pod uwagę całkowitej likwidacji podatku Belki. Grabowski proponował, aby dotyczyło to tylko osób posiadających lokaty przynajmniej dwu-, trzyletnie, co miałoby na celu promowanie długoterminowego oszczędzania.
W kolejnych latach okazało się jednak, że rząd musi walczyć z nadmiernym deficytem, szukając dodatkowych dochodów i oszczędności o obietnicy zniesienia haraczu nikt już nie pamiętał.
W zamian wymyślono, jak unikać płacenia niepopularnego podatku. Okazało się bowiem, że przy zastosowaniu zasady zaokrąglania podatków przy odsetkach nieprzekraczających 2,49 zł, danina nie obowiązuje. Banki rozpoczęły akcję reklamowania antybelkowych jednodniowych lokat, wpływy do kasy państwa znów spadły. W połowie roku resort finansów przygotował więc projekt ustawy zakazującej stosowania przez banki tego typu praktyk. Nie zdążył go jednak przesłać pod obrady Sejmu – kalendarz prac parlamentarnych był tak napięty, że nie było szans na przyjęcie zmian przed końcem kadencji Sejmu.