Cykl powinien zacząć się odwracać
Dane historyczne z ostatnich kilkunastu lat jednoznacznie potwierdzają, że polska gospodarka nie jest wyjątkiem i przeżywa regularnie powtarzający się cykl koniunkturalny, na który składają się pojawiające się na przemian górki i dołki, wzloty i upadki. Chociaż czytając alarmistyczne depesze prasowe można odnieść wrażenie, że spowolnienie jest obecnie czymś nagłym i niespodziewanym, to tak naprawdę z cykliczną fazą słabnięcia koniunktury mamy do czynienia już od ponad dwóch lat. Ostatni szczyt roczna dynamika produkcji przemysłowej ustanowiła jeszcze w czerwcu 2010 r. (+14,3 proc.) lub – według danych wyrównanych sezonowo – w sierpniu 2010 r. (+12,7 proc.). Widać więc, że mamy do czynienia z rozłożonym w czasie procesem, a nie czymś nagłym. Już na jesieni 2010 r. sygnalizowaliśmy groźbę odwrócenia się cyklu.
Trudność w prognozowaniu końca fazy osłabienia polega na tym, że za każdym razem dołki koniunktury były ustanawiane na innych poziomach (choć regułą było, że zawsze te poziomy były choćby minimalnie pod kreską – do tego jest już bardzo blisko). O ile np. wiosną 2005 r. wystarczyła tylko chwilowa, dwumiesięczna recesja w przemyśle, to na początku 2009 r. roczny spadek produkcji sięgnął aż 15,3 proc. Wydaje się jednak, że nieco łatwiej o wskazówki, jeśli chodzi o czasowy zasięg fazy spadkowej. Odległość między ostatnimi trzema dołkami dynamiki produkcji to średnio 40 miesięcy, zaś dystans od szczytów do następujących po nich dołkach to średnio 23 miesiące. Obecnie odległości te wynoszą już odpowiednio: 43 miesiące od dołka ze stycznia 2009 r., oraz 26 miesięcy od szczytu z czerwca 2010 r. Widać więc, że tym razem pod względem zasięgu czasowego faza spadkowa przekracza już historyczną normę. To z kolei każe oczekiwać rychłego odwrócenia cyklu na wzrostowy. Zastrzeżenie jest oczywiście takie, że nie ma gwarancji, że historyczne prawidłowości znów zadziałają.
Rynek dyskontuje już ożywienie
Na kwestię zależności między giełdą i gospodarką zwykle patrzy się przez pryzmat tego, co na podstawie danych makro można prognozować na giełdzie. Warto też jednak spojrzeć na sprawę od drugiej strony. Wiemy już, że WIG urósł od ubiegłorocznego dołka o ponad 20 proc., co według klasycznej (oczywiście będącej sporym uproszczeniem) definicji uznaje się za oznakę hossy. Przyjrzymy się danym historycznym w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: co takie odreagowanie na giełdzie wróżyło polskiej gospodarce w perspektywie wielu nadchodzących miesięcy? Poprzednio sygnały w postaci odbicia WIG o 20 proc. od dna bessy pojawiły się w kwietniu 2009 r., listopadzie 2001 r. oraz listopadzie 1998 r. Na wykresie widać, co później działo się w przemyśle. W każdym z tych przypadków, w ciągu kolejnych dwunastu miesięcy roczna dynamika produkcji wychodziła w mniejszym lub większym stopniu na plus. Średnio podnosiła się z -4,7 proc. do +9,5 proc. rok później. Co prawda niekiedy jeszcze przez parę miesięcy dynamika nieco spadała, ale później było już generalnie coraz lepiej.
Wniosek płynący z tych rozważań jest prosty. Giełda z wyprzedzeniem dyskontowała w przeszłości odwracanie się cyklu w gospodarce na wzrostowy. Obecnie – idąc tym tropem – również można zakładać, że wybicie WIG w górę z rocznego trendu bocznego sygnalizuje, że rynek oczekuje, że za rok kondycja przemysłu będzie znacznie lepsza niż teraz.
Na marginesie trzeba też przyznać, że giełda po raz kolejny sprawdziła się w roli wyroczni, jeśli chodzi o prognozowanie trwającego obecnie spowolnienia. W świetle obecnych danych widać wyraźnie, że krach z pierwszej połowy sierpnia ub. r. to nie był „wybryk" wywołany przez nieracjonalnych spekulantów (a przecież taka teoria nie była rzadkością w mediach przed rokiem), lecz był to mocny sygnał nadchodzącego pogarszania się koniunktury.